Everest to specyficzna góra. Można mieć obawy o lawiny, szczeliny, pogodę itp., ale nie mniejszym zagrożeniem jest też duża liczba ludzi.
Ma 45 lat i jest beskidzkim góralem. Urodził się w Jeleśni k. Żywca, mieszka w Bielsku-Białej. Prawnik, udzielający się jako GOPR-owiec, a w ramach hobby zdobywa ośmiotysięczniki. Ma ich już siedem: wszystkie, które są w Pakistanie (w tym K2), a wiosną tego roku dołączył do nich Mount Everest i Lhotse. I to w jakim stylu! Jego wejście na obie te góry bez wspomagania się tlenem, ponad bazą działając w pojedynkę, bez pomocy agencji, stanowi ewenement w skali świata.
Panie i panowie, przedstawiamy: ten niezwykły gość to PIOTR KRZYŻOWSKI!
Zacznę od gratulacji. Jak dotąd na Everest bez tlenu z butli weszły tylko 163 osoby, a z Polski jedynie dwie - Ty i Marcin Miotk. Na Lhotse było ich trochę więcej, bo 173. Ale żeby zdobyć te góry jedna po drugiej, w niespełna 48 godzin i bez powrotu do bazy, to takich śmiałków jeszcze nie było. Powiem szczerze - wierzyłam w Ciebie, ale wiedziałam też, że ryzyko jest ogromne.
Jak mi powiedział statystyk, z którym się spotkałem podczas powrotu w Kathmandu, moje szanse, abym wszedł na oba szczyty i to przeżył, wynosiły 2 procent. Mało kto się wspina na Everest bez butli z tlenem. W tym roku z nielicznych osób, które próbowały, cztery zmarły. Na szczycie oprócz mnie stanęła Słowaczka, Pakistańczyk i Hindus, jednak co do niego są już pewne wątpliwości. Tyle że oni na Lhotse już nie weszli.

Tym bardziej cieszę się, że jesteś już "po" - cały, zdrowy, z nimbem sukcesu. Skąd pomysł z tym "dwupakiem", czyli zaliczeniem dwóch szczytów jeden po drugim?
Pomysł pojawił się podczas rozmowy z moim kolegą, Dominikiem, który gratulował mi zeszłorocznej wyprawy, w trakcie której stanąłem na Nanga Parbat i Gaszerbrumie I. Padło pytanie o plany na kolejny rok. Zacząłem mówić o Lhotse, bo w sumie byłem już pod tą górą w 2019 roku, w ramach projektu Polski Himalaizm Zimowy, choć nic wtedy nie zawalczyliśmy. I wtedy kolega powiedział: „Jak Lhotse, to rób też Everest Jesteś w gazie, to najlepszy czas!
I co Ty na to?
Na początku powiedziałem, że to jest nie do ogarnięcia i że budżet mi na to nie pozwoli. Ale zaraz potem pomyślałem sobie, że pieniądze nie powinny zatrzymywać mnie w realizacji marzeń. I postanowiłem: tak, zrobię to! Na 10 miesięcy przed wyprawą zacząłem bardzo intensywne przygotowania.
Wtajemniczyłeś rodzinę?
Na początku mówiłem wyłącznie o Lhotse, dopiero po jakimś czasie ujawniłem, że jadę na obie góry. Myślę, że moja rodzina nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co to ma być. Ale oni mi ufają, wiedzą, że raczej nie jestem człowiekiem, który się rzuca na nierealne projekty. Później moja żona zaczęła się dopytywać o szczegóły, aż w końcu stwierdziła: „Jeżeli masz to wszystko w głowie poukładane, to wierzę, że wszystko będzie dobrze”.
Everest to specyficzna góra. Można mieć obawy o lawiny, szczeliny, pogodę itp., ale nie mniejszym zagrożeniem jest też duża liczba ludzi.
W kondycji byłem świetnej, ale wiedziałem, że muszę tak zaplanować swoje wspinanie, żeby gdzieś nie utknąć. Dla osoby idącej bez butli z tlenem, znalezienie się w kolejce może mieć skutek śmiertelny. Nie do końca moje planowanie się udało. W drodze do obozu III, a potem IV trafiłem na większą grupę, ale na szczęście przy atakach szczytowych było już dobrze. Podczas wspinania na Lhotse spotkałem maksymalnie 10 osób, a na Everest wyszedłem dopiero przed północą, podczas gdy ostatnie grupy wystartowały o 19, więc nie było ryzyka przyblokowania. Podobnie na icefallu, idąc na pierwszą rotację z wielkim plecakiem, zrobiłem go w zaledwie 5,5 godziny, co było niezłym rezultatem, bo zazwyczaj odcinek ten liczono na 7-9 godzin.
Prawda jest taka, że Ty w ogóle jesteś cyborgiem. Mieliśmy się spotkać podczas trekkingu, ale się rozminęliśmy. Drogę do bazy, którą ja z prowadzonymi przez siebie grupami pokonuję w 8 dni, Ty zrobiłeś w zaledwie cztery!
Helikopter podrzucił mnie do Lukli, następnie do Namche Bazar, a potem, razem z Pasangiem Sherpą, który też ze mną szedł, faktycznie narzuciliśmy tempo. Robiliśmy ponad 20 km dziennie, przy czym w pierwszym dniu trochę na przekór zasadom aklimatyzacji zaliczyliśmy 1800 m przewyższenia. I nie szedłem na lekko, w plecaku niosłem śpiwór i różne rzeczy. Trochę to ważyło.
Jak podczas wyprawy odnosili się do Ciebie inni wspinacze i sami Szerpowie, którym przez swoją samodzielność nie dałeś przecież zarobić?
Kiedy dotarłem do base campu była kolacja, w trakcie której przedstawiono Szerpów uczestnikom wyprawy. Ja sobie siedziałem na boku, aż w końcu ktoś mnie zagadał, gdzie jest mój Szerpa. Mówię, że nie mam żadnego, bo wspinam się solo, za to posiadam cały sprzęt, cztery namioty, gaz oraz jedzenie. Wywołało to wielkie zdziwienie: jak to, sam? To wolno samemu? Wiele osób nie potrafiło tego zrozumieć. Ktoś mi nawet polecił Szerpę, który wziąłby jakieś mniejsze pieniądze (śmiech).
Tego, że planuję Lhoste i Everest, nie zdradzałem, bo trochę się bałem, żeby mi ktoś nie pokrzyżował planów. Poza tym ja z założenia wolę mniej mówić, a więcej robić.
Na początku stosunek Szerpów do mnie był lekko oschły. Pewnie myśleli: przyjechał facet, co nie daje zarobić, więc zobaczymy, co tutaj zdziała. Dopiero potem, gdy pokazałem, że chodzę tempem nieodstającym od nich, relacje zaczęły się zmieniać. Nawet gdzieś tam sobie czasem rozmawialiśmy, aż w końcu jak już widzieli, że dochodzę do obozu i rozstawiam namiot, to podchodzili i się witali. To był proces od dystansu do dużego szacunku.

Ile ważył Twój plecak podczas wyjść w górę?
Podczas przejścia przez icefall, jeszcze na dole, gdy trzeba wynieść najwięcej rzeczy, miał około 25 kilogramów, u góry jakieś 15. Co do sprzętu, to z czterech namiotów dwa straciłem. Jeden w trójce podczas burzy, która zmiotła całkowicie obóz, w tym mój pozostawiony depozyt. Kolejny przepadł w obozie czwartym na Przełęczy Południowej, gdzie w tajemniczy sposób zniknął mój cały zostawiony tam depozyt. To była bardzo dotkliwa strata - namioty po tysiąc dolarów, ładowarka solarna, powerbank, materac, świetna kuchenka…
Mówisz "zniknął"? Ktoś to zabrał?
Trudno, żeby z płaskiej przecież Przełęczy Południowej, zwiało taki pakunek. Był schowany do worka, w którym znalazły się też butle z tlenem, a to wszystko jeszcze przyłożyliśmy pustymi butlami. Z kolei w obozie III mój namiot zniknął, a depozyt wspinacza z Ukrainy, który zostawił tam tylko jedzenie, jakoś się uchował. Pomyłka z niechcącym zabraniem raczej nie mogła nastąpić, bo każdy z moich worków był opisany czarnym, grubym markerem: "Deposit Piotr pk_expedi, Poland".
Co było trudniejsze: Lhotse czy Everest?
Lhotse mogę uznać za bardziej techniczne, wymagające wspinaczkowo, podczas gdy na Evereście trudnych odcinków w sumie nie było. Lhotse mnie też zmęczyło, bo ze względu na plan dotarcia wieczorem na Przełęcz Południową, wystartowałem na atak szczytowy dość późno, dopiero około 6 rano. Na dodatek, gdy wyszedłem, zobaczyłem trójkę wspinaczy, którzy jak założyłem, szli skrótem. Poszedłem więc za nimi. Po godzinie uznałem, że coś jest nie tak, bo zaczęły się strome trawersy. Później się okazało, że oni mieli zupełnie inny cel, bo zamierzali zeskoczyć z grani bocznej skokiem base jumping. Jak już wróciłem na właściwą drogę, to niby dobrze mi się szło, ale gdy słońce zaczęło na dobre operować, śnieg w kuluarze zrobił się nieprzyjemnie miękki, a na dodatek zaczęli schodzić ludzie, którzy niezamierzenie bombardowali mnie odłamkami lodu i kamieniami. Musiałem być bardzo czujny, aby uniknąć trafienia. Mentalnie nie pomagało mi też to, że nie wiedziałem, gdzie jest wierzchołek. Cały czas zakładałem, że już zaraz dotrę na wyczekiwany szczyt, ale niestety tak nie było.
Z kolei na Evereście odczuwałem kumulację zmęczenia, bo byłem już po zdobyciu Lhotse, do tego atak szczytowy oznaczał kolejną, zarwaną noc. W rezultacie miałem wątpliwości, czy mogę ufać samemu sobie i swojemu osądowi. Podjąłem decyzję, że muszę zawierzyć wskazaniom zegarka, bo on mi mierzy saturację i tętno. Ja chodzę na tętnie, tak aby nie przekraczać pewnej granicy, pozwalającej jak najdłużej utrzymać wydolność. W międzyczasie dużo do myślenia dało mi minięcie ciał ludzi, których wcześniej poznałem. To dodatkowo uświadamiało, że gra toczy się o najwyższą stawkę, stawkę życia.
Ile takich ciał minąłeś?
Takich wyraźnych, świeżych zwłok, to były trzy osoby: dwóch Mongołów i Kenijczyk. Zwłaszcza przy tym ostatnim mną tąpnęło, bo wiedziałem, że był cholernie wytrzymały, bił różne rekordy. Podejrzewałem, że mógł popełnić typowy błąd himalaistów umierających z wychłodzenia - po prostu usiadł na chwilę, zamknął oczy i już się nie obudził. Cholernie się tego bałem, bo skoro byłem sam, to nie mogłem liczyć, że ktoś mnie w razie czego szturchnie.
Wiem, że Tobie w obronie przed takim zagrożeniem pomógł… ząb?
Tak! (śmiech). Dwa dni przed wyjściem z bazy, podczas posiłku coś mi w zębach chrupnęło. Sprawdziłem wykałaczką i okazało się, że mam pękniętą dolną szóstkę. Ból był niesamowity, bo jakiś nerw dotknąłem, więc w oczach pojawiły się łzy. Bałem się nawet, że może mnie to wykluczyć z dalszego działania. Miałem w apteczce środki przeciwbólowe, ale ich nie używam w obawie, że na wysokości mogą mnie w jakiś sposób otępić. Zacząłem się zastanawiać, jak ten bolący ząb przerobić na pozytywny bodziec? Skończyło się na tym, że to właśnie ten bolący ząb wybudzał mnie z letargu, tak więc bardzo się przydał. Kiedy chciałem odpocząć, oddychałem na tyle głęboko, że zimne powietrze podrażniało nerw, który boląc nie pozwalał mi zasnąć.
Jak wrażenia z Everestu?
Kiedy staję na wierzchołku, to nie mam wybuchów radości. Zdaję sobie sprawę, że czeka mnie zejście. Niemniej, jak już wyszedłem na śnieżne pole, które wyprowadza na szczyt i zobaczyłem kolorowe flagi buddyjskie, to dostałem takiego powera, że zmęczenie zeszło na drugi plan. Równocześnie poirytowało mnie, że zobaczyłem tam mnóstwo porozrzucanych banerów i innych rzeczy. Pomyślałem sobie: jacy ludzie są bezmyślni, że tak śmiecą na tej górze. W każdym razie spędziłem na szczycie 45 minut, a może nawet dłużej. Mimo że wysokość prawie dziesięciotysięcznika z nagrań wynika, że całkiem logicznie się wypowiadałem. Nie bełkotałem, mówiłem całkiem dobrym językiem, tak więc oceniam, że organizm naprawdę zdał egzamin. A przypomnę, że to była już druga wysoka góra w ciągu niespełna 48 godzin.

Kiedy już schodziłeś ze szczytu, twój tracker przestał w pewnym momencie pokazywać jakikolwiek ruch. Domyślasz się, co my - Twoi kibice - wtedy przeżywaliśmy?
Wtedy nie wiedziałem, że mój sygnał z komunikatora satelitarnego Garmin zamarł na dłuższą chwilę. Po prostu strona, która obsługiwała sygnał tego urządzenia, zawiesiła się i moja kropka na mapie przez dłuższy czas się nie przesuwała. W efekcie mój polski support zaczął poszukiwania, bo to był moment, gdy wszyscy z Everestu już zeszli i zostałem tam zupełnie sam. Nawet Dawa Chhang Szerpa, szef agencji Seven Summit, zaczął się martwić i napisał do mnie satelitarnego SMS-a. Miałem też na zejściu przygodę, gdy już w łatwym terenie, trawersując odcinek nad tzw. Balkonem, wyjechałem na łacie śniegu i tylko szybka reakcja plus poręczówka, którą zawinąłem na ręce, uratowała mnie przed upadkiem. Widać to na zapisie mojego sygnału - chodzi o charakterystyczny trójkąt, który wyrysował mój Garmin.
Miałeś ze sobą awaryjny tlen?
Nie używam nigdy takiej butli. Wiem, że część wspinaczy zabiera ze sobą trzylitrową, małą butlę albo jedynie reduktor i maskę, podłączając się do butli, którą komuś podbierają, co według mnie jest czymś totalnie nie do zaakceptowania. Ja nie posiadam tlenu ratunkowego, bo uważam, że to bardzo dużo zmienia w myśleniu. Poza tym zawsze to jakiś ciężar (ok. 3 kg), a ja na atak szczytowy idę bez plecaka, wszystkie rzeczy mam na sobie, pod kombinezonem. Znam siebie na tyle, że gdyby sytuacja stawała się naprawdę trudna, to podjąłbym decyzję o zawróceniu i ewentualnie przyjęciu leków ratujących życie, które zawsze mam ze sobą.
W Twoim wypadku dochodziła jeszcze świadomość, że nie masz nie tylko tlenu, ale nikogo, kto by Ci ewentualnie pomógł. Byłeś zupełnie sam, a obydwa szczyty zdobyłeś bardzo późno. Na Lhotse byłeś po godzinie 14, na Evereście przed 13.
Do tej pory zawsze wspinałem się na takich górach, gdzie miałem wokół siebie ludzi, na których, gdyby coś się zadziało, mogłem liczyć. Tutaj gdy minąłem ostatnich schodzących z Everestu, zostałem kompletnie sam. Mijani Szerpowie mówili mi, że mam zawrócić, że jestem szalony, że zginę bo nie mam tlenu… Wiedziałem oczywiście, że w Nepalu nie wchodzi się na szczyty popołudniami, zwłaszcza że zwykle po godzinie 14 pogarsza się pogoda. Równocześnie zdawałem sobie sprawę, że jeśli działam sam, to obowiązuje zasada, że jak umiesz liczyć, to licz na siebie.
Miewasz chwile, gdy zastanawiasz się, za jakie grzechy ja się tak tutaj męczę? Przecież mogłem inaczej spędzić wakacje?
Pojawia mi się coś takiego, choć w nieco innym stylu. Np. gdy przychodzę do obozu, zrzucam plecak i widzę, że z namiotu obok wystają czyjeś nogi. Ludzie sobie leżą, maszynki pracują, Szerpowie coś im gotują. Tymczasem ja wiem, że mnie nikt nic nie zagotuje, muszę wziąć łopatę i kopać platformę, na której ustawię namiot. I wtedy sobie myślę, dlaczego taką drogę wybrałem? Ale to tylko takie chwilowe myśli. Wysokie góry to godzenie się na duże dyskomforty, tyle że ja z tego czerpię radość. W trakcie przygotowań, kiedy w ramach treningu jechałem non stop 550 km na rowerze przez 26 godzin, ktoś ze znajomych określił, że to jest chore. Odpowiedziałem, że tak to jest chore, ale dla mnie to wypoczynek. Jestem zmęczony ciałem, ale umysłem wypoczęty. Podobnie jest w górach - jesteś wypruty fizycznie, ale głowa odżywa.
Co jest dla Ciebie w takim wspinaniu ważniejsze: strona fizyczna czy psychiczna?
Wszystko jest ważne, bo w górach o sukcesie decyduje suma drobnych elementów. Przygotowanie fizyczne jest istotne, ale co z tego, że masz super kondycję, jeśli zawali się twoje zdrowie - dostaniesz biegunki albo złapiesz infekcję, bo przecież normą na wyprawach jest to, że źle się odżywiasz i nie wysypiasz. Jeśli w domu swój stan gotowości oceniasz na 100 proc., to przy ataku szczytowym sukcesem będzie 80. Moim zdaniem mental jest najważniejszym elementem, bo jeśli ciało mówi "dość", że wyżej i dalej nie pójdzie, głowa musi to wszystko przerobić. Jest przecież zasada 60 do 40…
Wyjaśnij może, co to za zasada…
To efekt doświadczeń Navy Seals, czyli elitarnych jednostek specjalnych armii amerykańskiej, kiedy wyciągano z wody żołnierzy będących już na granicy wyczerpania. Robiono im badania i wyniki pokazywały, że zostawało im jeszcze 40 proc. zasobów energetycznych. Świadomość, że włącza się nam czerwony guzik, ale nasz organizm wciąż ma zasoby, wiele zmienia. Ja też to brałem pod uwagę. Niby byłem wypruty, ale wiedziałem, że mam jeszcze te 40 proc. zasobów. Tyle, że muszę mojemu mózgowi wytłumaczyć, że dzisiaj zamiast strefy komfortu będzie bardzo ostro.

Niektóre osoby ze środowiska zarzuciły Ci, że z obozu II nie zszedłeś do bazy, tylko zleciałeś helikopterem do base campu, a następnie do Kathmandu. Co wpłynęło na tę decyzję?
Odmrożenia placów. Przez cztery doby, w trakcie których miałem dwa ataki szczytowe, nie oglądałem swoich stóp, bo spałem w botkach. Jak zszedłem do dwójki i zdjąłem skarpety, zobaczyłem, że stopy zrobiły się sinoblade, a paznokcie i palce zaczynają czernieć, co oznacza naprawdę zły stan - później w szpitalu okazało się, że to drugi stopień odmrożeń. Moja decyzja była szybka: skontaktowałem się z suportem w Polsce i uruchomiliśmy procedurę opracowaną na wypadek takich właśnie sytuacji. Później spotkałem się z komentarzami, że nikt nie będzie składał się na moją akcję ratowniczą. Tymczasem nikt składać się nie musiał, ponieważ korzystam z dobrej polisy ubezpieczeniowej Bezpieczny Powrót. Nie jestem człowiekiem, który pozwoli sobie na stratę choćby koniuszka palca, aby komuś udowodnić, że jestem wielkim macho.
To byłoby skrajnie nieodpowiedzialne. Poza tym jako ratownik górski wiem, jakie są konsekwencje dalszego poruszania się w takim stanie i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś miał się narażać, aby mnie ratować, zwłaszcza na icefallu. Zejście do bazy nie stanowiło technicznie żadnego problemu, bo przecież szedłem tamtędy czterokrotnie. Mój wyczyn odbywał się ponad 2000 m wyżej i za to, co zdziałałem tam w górze, powinienem być oceniany, a nie przez pryzmat tego, czy przeszedłem samodzielnie odcinek, który zająłby mi maksymalnie cztery godziny.
Zaskoczyło mnie, że na stronie internetowej Polskiego Związku Alpinizmu nie nagłośniono Twojego wyczynu. Czy w ogóle dostałeś jakieś gratulacje od środowiska i czy PZA pomagał Ci w wyprawie, choćby finansowo?
Trochę to dla mnie krępujące, bo trudno mi odpowiedzieć, dlaczego związek narodowy - a zarazem mój związek, bo jestem jego członkiem - nie dostrzega moich sukcesów. Ale to im trzeba byłoby zadać to pytanie. Ani prezes, ani wiceprezes, których osobiście znam, nie pogratulowali mi zrealizowania tego projektu. Właściwie nikt ze środowiska mi szczególnie nie pogratulował, oprócz Radka Woźniaka i Mariusza Hatali. Nie mówię tu o oficjalnych informacjach, które pojawiły się na stronach np. Polskiej Fundacji Himalaizmu i innych podobnych organizacji, bo tam akurat czytałem bardzo miłe słowa. Szczególnie w niezręcznej sytuacji jestem, gdy o wsparcie PZA pytają zagraniczni dziennikarze. To, że PZA nie pomaga mi finansowo, jest akurat zrozumiałe. Nie aspirowałem o takie wsparcie, bo kiedyś już mi powiedziano, że to nie są projekty, na które przyznawane są dotacje. Natomiast dziwne jest to, że na stronach PZA pojawiają się informacje wyłącznie o uczestnikach projektów związkowych. Jeśli nie jesteś członkiem programu Polski Himalaizm Sportowy, to PZA cię nie widzi, choć przecież związek narodowy powinien reprezentować wszystkich zrzeszonych w nim członków.
Przykre, że tak się dzieje. A jakie układy są w międzynarodowym gronie?
To jest niesamowite, bo choć w skali całego świata jest zaledwie ok. 20 osób, które wspinają się w stylu podobnym do mojego, czyli bez wsparcia Szerpów i bez dodatkowego tlenu, to nie ma niezdrowej rywalizacji. Nie tylko że się znamy, ale szczerze lubimy i wspieramy.
Koniecznie chcesz wspinać się solo? Nie chciałbyś działać w górach z partnerem?
Gdybym tylko miał fajnego, silnego i wytrzymałego partnera, to jasne że tak. Chciałbym się związać z kimś, kto miałby lepsze ode mnie umiejętności techniczne i mógłby mnie podciągnąć, do tego byłby odpowiednio silny i wytrzymały. Może wtedy udałoby się stworzyć dynamiczny polski team, który jeszcze niejedno zrobiłby na ośmiotysięcznikach? Z drugiej strony, te przeżycia z solowego wchodzenia też są niesamowite. Będąc na ogromnej ścianie, gdzie jest spory ruch, wiedziałem, że jestem zupełnie sam. To mi dawało bardzo silną więź z naturą. To była taka samotność w tłumie.
Zdradzisz plany na przyszłość?
Wiele osób pyta, czy chcę zrobić całą Koronę Himalajów i Karakorum. W końcu dojrzałem do tego, żeby odpowiedzieć: tak, ale na pewno stylowo. Nie na zasadzie przeskakiwania między bazami śmigłowcem i by Szerpowie coś mi nosili. Co ważne, powyżej bazy nie zamierzam w ogóle korzystać z infrastruktury agencji, bo czasem jest tak, że wspinacz niby nie ma Szerpy, nie używa tlenu, ale korzysta z rozbitych już namiotów. To też dużo zmienia, bo nie trzeba nosić tych 3-3,5 kg, które waży namiot. Chciałbym, żeby ta moja Korona była pierwszą polską Koroną zdobytą w całości bez wspomagania się tlenem z butli. Wszyscy zwykle myślą, że najwybitniejsi himalaiści zaliczyli te swoje Korony "bez tlenu", a tymczasem jest inaczej.
Póki co mam zdobytych siedem ośmiotysięczników, czyli jestem w połowie. Moim dużym atutem jest to, że dobrze znoszę wysokość. Kuszą mnie "zestawy" gór - dwie w sezonie, np. Makalu i Kanczendzonga, Annapurna i Dhaulaghiri. Chciałbym każdego roku być na wyprawie, bo choć bywa ciężko, lubię ten ekspedycyjny styl życia. Ale to nie jest tak, że nie widzę nic poza Koroną. Podoba mi się też zimowe wspinanie, mam też pomysły na nowe drogi.
W takim razie powodzenia! Będziemy trzymać kciuki!

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie