Dobiega końca rok Wandy Rutkiewicz. Zaginęła równo 20 lat temu na stokach Kanczendzongi, realizując swój plan pod nazwą „Karawana do marzeń”. Dla mojego pokolenia wspinaczy Wanda była koleżanką i partnerką w górach. A dla mnie osobiście osobą, którą bardzo ceniłem i szanowałem.
Byłem z nią na jednej wyprawie, więc wielu stwierdzi, że praktycznie jej nie znałem. Z pewnością nie znałem je tak, jakbym chciał albo jak znali ją najbliżsi. Ale półroczny okres przygotowań i kontakty po wyprawie dają mi prawo, by parę słów o niej napisać.
Pies Wandy ugryzł mnie w łydkę
Początek naszej znajomości był traumatyczny, ponieważ jeden z jej uroczych piesków ugryzł mnie boleśnie w łydkę, kiedy usiłowałem wejść do jej domu na Sobieskiego w Warszawie. Potem było już ciutkę lepiej, ale zawsze od początku do końca byłem trzymany na dystans z właściwym dla Wandy sarkazmem i ironią. Brałem to wtedy na karb jej niełatwego charakteru i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Pierwszy rzut oka na to, jak jej mieszkanie wyglądało, pozwolił mi przyjąć hipotezę, że Wanda stanowi mieszankę człowieka uporządkowanego i gigantycznego bałaganiarza.
Wydaje mi się, że kierowała się daleko posuniętym pragmatyzmem, który pozwalał jej wybierać zawsze to, co dla niej było ważne, a odsuwać na dalszy plan to, co mniej istotne, np. porządek w mieszkaniu. Parę razy więc wyrzuciłem śmieci i pozmywałem naczynia w kuchni, podczas gdy Wanda segregowała slajdy i przeglądała papiery. Nigdy zresztą tego nie zauważyła, traktując zmiany w kuchni jako przejaw działania sił nadprzyrodzonych. Taka była. Ale ja nie o tym.
Dzięki Wandzie zaczęło się kobiece wspinanie
Według mnie największą zasługą Wandy nie były jej wejścia np. na Everest i K2, choć te oczywiście były świetnymi na tamte czasy osiągnięciami, ale to, że wprowadziła do szerokiego obiegu określenie „kobiece wspinanie”. Do tej pory wspinanie kojarzyło się jej z pierwiastkiem męskim, a więc w ścisłym gronie męskim, a w najlepszym przypadku mężczyzny, który „holuje” swoją partnerkę i tak pokonują wszystkie trudności. W takim modelu wspinania pani stanowiła element asekuracji pana i na tym się jej rola kończyła. Oczywiście Wanda niczego nowego nie wymyśliła, bo wspinające się czysto kobiece zespoły w Polsce istniały, choćby Anka Czerwińska i Krysia Palmowska. Ale to Wanda przesunęła tę ideę na góry wysokie, a to było już coś. Wanda miała zresztą swoją koleżankę po fachu w Stanach Zjednoczonym - Arlene Blum, która w 1978 roku poprowadziła kobiecą wyprawę na Annapurnę. Blum była kilka lat temu na Festiwalu w Lądku-Zdroju i jej wystąpienie bardzo mi przypominało wiele tez wypowiadanych przez Wandę w czasach, kiedy ją znałem. Warto zajrzeć do książki Arlene Blum „Annapurna. Góra kobiet”. Ciekawa lektura.
Wróćmy jeszcze na moment do wyprawy na Gaszerbrumy z roku 1990. Mojej pierwszej wyprawy w góry wysokie. Było nas 12 mężczyzn i cztery kobiety. Wanda zadbała, żeby w składzie kobiecym znalazła się Pakistanka, Shadmeena. Kierownikiem wyprawy został dobry przyjaciel Wandy, Marek Grochowski z Łodzi, który skrupulatnie pilnował, by kobiety samodzielnie działały na Gaszerbrumie I a panów „pacyfikował” na Gaszerbrumie II. Oczywiście obóz I był wspólny na lodowcu, ale potem już było jak na wycieczce zakładowej, czyli panowie na lewo a panie na prawo. Wielokrotnie razem gawędziliśmy, czasem miło, czasem nie. Bo Wanda, jak to ona, cierpkimi uwagami zwracała mi uwagę na to i owo, ale nigdy nie doszło do sytuacji, w której ja chciałbym jej przegryźć krtań, a ona wbić mi czekan w plecy. Później poszła z Ewą Panejko-Pankiewicz na swój Gaszebrum II, spiesząc się, bo chciała jeszcze - „wracając do domu” - wejść na Broad Peak. Pierwsze się udało, drugie nie, a na dodatek pomiędzy „jedynką” a „dwójką” zginął jej bliski przyjaciel Kurt Lyncke-Krueger. Dla Wandy był to straszny cios. Byli już jakiś czas ze sobą i miało tak zostać. Znowu życie spłatało jej okrutnego figla.
Niech pomnik Wandy stanie w Lądku-Zdroju
Po co to w ogóle piszę. Ano z troski. Troski o to, by postać Wandy nie przepadła gdzieś w niebycie społecznym. Czasy się zmieniają bardzo szybko, ludzie przychodzą i odchodzą, bohaterowie przemijają. Z wielkiej dwójki czyli Jurka Kukuczki i Wandy Rutkiewicz, Jurek jest - mówiąc oględnie - zaopiekowany. O pamięć o nim dba żona Celina i synowie. Następne pokolenia Kukuczków nie zapomną o sławnym legendarnym dziadku. Jeśli chodzi o Wandę, nie mam takiej pewności. Wandy bliscy, z wyjątkiem jednej siostry, już nie żyją i o nic nie zadbają. Zatem jeśli my teraz o nią nie zadbamy, to za następne kilkadziesiąt lat, postać Wandy będzie tylko punktem w „Wielkiej Encyklopedii Gór i Alpinizmu”, monumentalnego dzieła Jana i Małgosi Kiełkowskich.
Może więc teraz, póki pamięć o Wandzie jeszcze jest żywa w społeczeństwie, postawić jej np. pomnik. Jest pomnik Andrzeja Zawady w Lądku, dlaczego obok nie mógłby stanąć jej pomnik. Nie wiem, czy za życia się lubili, czy nie, ale pomniki się nie pokłócą i nie pobiją.
Wanda, Jurek, Andrzej odcisnęli ogromne piętno na polskim alpinizmie i warto, by przez następne lata móc patrzeć na ich spiżowe oblicza. Szczególnie liczę na ten ironiczno-sarkastyczny uśmieszek Wandy. Niby przyjemny, ale aż ciarki przechodzą.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie