Ze Stanisławem Krzeptowskim Sabałą, kierownikiem sekcji nurkowej TOPR, rozmawia Kuba Terakowski.
Piękne zdjęcia pojawiły się w sieci po Waszym listopadowym nurkowaniu w Morskim Oku...
Piękne, ale spowodowały duże i niepotrzebne zamieszanie. Nie przewidzieliśmy tego.
A skąd to zamieszanie? I dlaczego niepotrzebne?
Na przykład dlatego, że od razu pojawiły się pytania: czemu oni mogą tam nurkować, a my nie?
I co byś na to odpowiedział?
Że sekcja nurkowa TOPR powstała po to, aby udzielać pomocy poszkodowanym w zamkniętych przestrzeniach, wypełnionych wodą, czyli mówiąc prościej - w syfonach lub za nimi. A aby skutecznie udzielać pomocy, musimy się szkolić. Trening w jaskini, ze względu na niedostępność zalanych odcinków, wymagałby jednak ogromnego zaangażowania logistycznego kilkudziesięciu osób. Ćwiczymy więc w Morskim Oku, do którego łatwo dotrzeć, a które po zamarznięciu doskonale symuluje warunki jaskiniowe. Nurkujemy tam "overhead", czyli pod lodem, pod którym, podobnie jak pod stropem korytarza, nurek nie może wynurzyć się w dowolnym miejscu i czasie. W Morskim Oku nie uczymy się więc nurkować, bo aby zostać przyjętym do sekcji, należy zawczasu wykazać się doskonałymi umiejętnościami. Tutaj trenujemy najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne elementy. Nie nurkujemy więc dla przyjemności. A w listopadzie eksploracja nie była naszym celem, bo ćwiczyliśmy nurkowanie z rebreatherami.
Z czym?
Już tłumaczę. Otóż przy klasycznym nurkowaniu z butlą i obiegiem otwartym, mnóstwo niewchłoniętego tlenu marnuje się podczas wydechu, uciekając do wody w postaci bąbelków. Natomiast rebreather pozwala odzyskać ten tlen, gdyż wydech nie trafia w toń wody, lecz do pojemnika z substancją chemiczną, która pochłania dwutlenek węgla, a tlen może wrócić do płuc. Dzięki temu, nie wnikając w szczegóły techniczne, nurkowanie z tą samą butlą może trwać czterokrotnie dłużej. Nurkowanie z rebreatherem jest jednak bardzo trudne, wymaga odpowiednich umiejętności, szkoleń i treningów. I to właśnie ćwiczyliśmy w Morskim Oku.
A po co Wam rebreathery? Gdzie w Tatrach mogą się przydać?
W jaskiniach. Aby nurek mógł pokonać jeden syfon, to albo potrzebuje ośmiu osób do transportu sprzętu przy nurkowaniu bez rebreathera albo czterech, jeżeli będzie z niego korzystał. A następne syfony wymagałyby następnych butli...
Listopadowy trening w Morskim Oku był pierwszym z rebreatherami?
Nie, natomiast było to chyba pierwsze nurkowanie z tak znakomitą dokumentacją fotograficzną. Z cudami natury tak już jest, że istnieją niezależnie od nas. Ale robią furorę dopiero, gdy je odkryjemy i pokażemy. A Sławek [Paćko] niestety zrobił świetne zdjęcia... (śmiech).
Niestety?
Żartuję, lecz kiepskie przeszłyby bez echa. No cóż, Sławek nie potrafi robić kiepskich. Tak, jak nasz Krzysiek Starnawski jest najlepszym nurkiem na świecie, tak Sławek nie ma równych sobie w podwodnej fotografii jaskiniowej. Zresztą zaczął robić zdjęcia przez przypadek. Był kaskaderem podczas kręcenia filmu "Projekt X". Akurat pracowali nad Szczyrbskim Stawem, a operator kamery bał się wejść do wody. Sławek zaproponował, że go zastąpi. I od razu zrobił zdjęcia, które opublikował "National Geographic". Nic zatem dziwnego, że teraz jego zdjęcia szalupy spowodowały burzę w... Morskim Oku. Media też zrobiły swoje: sensacja, odkrycie, łódź na dnie Morskiego Oka! A przecież tę łajbę znaleźliśmy pięć lat temu.
Zabrakło jednak wówczas fotografii...
A czego nie ma w internecie, to nie istnieje... Przyznaję jednak, że wówczas sami nie wierzyliśmy własnym oczom. Zresztą byłem poza zespołem, który znalazł łajbę, bo asekurowałem ich z brzegu. Gdy więc powiedzieli mi o łódce, to zażartowałem, że olej dostał im się do butli, powodując halucynacje... (śmiech). Skoro jednak trójka przejętych facetów mówiła ludzkim głosem to samo, to powtórzyliśmy nurkowanie, potwierdzając odkrycie. A na dowód wydobyliśmy dulki i wiosła. Reszta została na dnie, bo wydobycie łódki nie byłoby łatwe, ani też nie wiadomo, co później należałoby z nią zrobić. Konserwacja, przechowanie, to wszystko generuje koszty, a leżąc w wodzie nikomu nie szkodzi.
I pewnie leżałaby tak po cichu nadal, gdyby nie Facebook.
Tak, teraz leży znacznie głośniej... (śmiech).
A powtarzając pytanie z Facebooka, to w którym miejscu leży?
Na dnie. Taka dokładność powinna wszystkim wystarczyć. A gdyby ktoś chciał wiedzieć więcej, to dodam jeszcze, że na kamieniach...
Pięć lat temu powiedziałeś, że jeszcze nigdy lód na Morskim Oku nie załamał się pod turystami...
Wiem do czego zmierzasz, właśnie odnotowaliśmy pierwszy taki przypadek.
To kwestia zmian klimatu, czy mentalności?
Klimatu?
No tak - łagodne zimy, lżejsze mrozy, cieńszy lód...
Nie zauważam w Tatrach łagodniejszych zim.
Ale na początku stycznia na Kasprowym Wierchu zanotowano najcieńszą pokrywę śniegu w historii pomiarów.
Urodziłem się i wychowałem na Podhalu. Pamiętam z dzieciństwa i deszcz w Wigilię, i tunele w śniegu, którymi chodziliśmy doić krowy.
Czyli jednak mentalność?
Chcę powiedzieć jedno, bardzo wyraźnie i stanowczo: TOPR ratuje turystów, a nie ocenia ich i nie krytykuje. Nigdy nie mamy pretensji do poszkodowanych, że ulegli wypadkowi.
A prywatnie, co myślisz o ludziach wchodzących na tak kruchy lód? Że to się w głowie nie mieści?
Jestem ratownikiem od 20 lat, więc nie takie wybryki mieszczą mi się w głowie. Ale prywatnie też nie pomstuję na bezmyślność turystów, bo niby skąd mieszkańcy nizin mogą wiedzieć o zagrożeniach stwarzanych przez góry? Tatry są dla nich egzotyczne.
Na nizinach też jezior nie brakuje, a o lekkomyślnych wejściach na lód media alarmują co rusz.
Boję się więc, że takie przypadki będą zdarzać się w Tatrach coraz częściej i rozmawiając za pięć lat nie będę mógł powiedzieć, że TOPR nigdy nie wyciągał turystów spod lodu. Na wszelki wypadek już to ćwiczymy.
Przed laty powiedziałeś wówczas, że sekcja nurkowa TOPR nie uczestniczyła w żadnej wyprawie ratunkowej do jaskiń...
I znów wiem do czego zmierzasz... Do Jaskini Wielkiej Śnieżnej.
Dokładnie.
Wraz z Andrzejem Górką byłem w pierwszej ekipie, która tam poszła. Po pięciu godzinach dotarliśmy do miejsca, w którym słychać było speleologów.
Rozmawialiście z nimi?
Ależ skąd! Słychać było ich rzężenie, a dzielił nas jeszcze szmat drogi. Stamtąd poszliśmy w kierunku miejsca, w którym zaginęli. Tam zdjąłem kask, uprząż i z trudem pokonałem pierwszy zacisk, a przecież gruby nie jestem.
Wręcz przeciwnie.
Pierwszy zacisk jest najłatwiejszy, ale i tak nie dałoby się tamtędy przetransportować butli, sprzętu i ciężkozbrojnych nurków. O następnych zaciskach nawet nie wspominając. Poczułem się, jak gdybym z odległości 400 metrów zobaczył człowieka skaczącego z dachu wieżowca - no nie dobiegnę, aby go złapać, zanim spadnie. Pobiegnę, ale nie dobiegnę, nie dam rady. Czasem trzeba umieć się do tego przyznać.
Speleolodzy pokonali zalany korytarz, a TOPR nie potrafił?
Ależ oni zalali go dopiero po przejściu, czyli za sobą! Woda płynęła tamtędy po spągu [dolna powierzchnia warstwy skalnej – red.], lecz nie sięgała stropu. To właśnie dwójka speleologów, poruszając osady, spowodowała zatkanie odpływu i zalanie korytarza. Dlatego, aby dojść po zwłoki, musieliśmy poszerzyć tę wspomnianą szczelinę, przez którą ich usłyszeliśmy. To jednak trwało dwa tygodnie.
Mówiłeś też, że podczas nurkowania w Tatrach niepotrzebna jest dekompresja...
Zgadza się, nie jest potrzebna.
A dwa lata temu media podały, że jakaś kobieta nurkująca w Wielkim Stawie straciła przytomność podczas wynurzania, z powodu złej dekompresji.
Bo media pomyliły dekompresję z barotraumą.
Z czym?
Z ciśnieniowym urazem płuc. Już tłumaczę. Gdybyś nadmuchał balonik pod wodą i nie wypuszczał powietrza podczas wynurzania, to na powierzchni on się gwałtownie rozpręży. To samo dzieje się z naszymi płucami. Jeżeli nabierzesz powietrza z butli pod wodą i nie wypuścisz go przed wynurzeniem, to płuca gwałtownie rozszerzą się, a pęcherzyki płucne zostaną rozerwane. Barotrauma może wystąpić już przy nurkowaniu na głębokość trzech metrów, czyli na basenie. Nie można wynurzając się, wstrzymywać oddechu.
Trudno uwierzyć, że osoba nurkująca w Wielkim Stawie o tym nie wiedziała.
Ależ z pewnością wiedziała, lecz przypuszczalnie w wyniku jakiegoś nagłego stresu wynurzyła się, nie wypuszczając powietrza. Zapewne coś ją przestraszyło. Ty też, gdybym teraz nagle ukłuł Cię w palec, mógłbyś zachłysnąć się powietrzem.
Rozmawiamy w centrali TOPR. Jesteś na dyżurze, dochodzi północ, cicho tu i spokojnie. Ale w każdej chwili wezwanie może nam przerwać...
W każdej chwili.
Co dzisiaj należy do Twoich obowiązków?
Dziś mam dyżur kierowcy nocnego, nieoficjalnie mówiąc najfajniejszy. Ale ponieważ jestem też medykiem, to w razie wypadku zmieniam profil służby. Najpierw więc muszę zawieźć ekipę samochodem do wylotu doliny, potem quadem do góry, a potem jako medyk pójść po pacjenta.
Ilu ratowników jest w tym momencie w centrali?
Trzech: telefonista, człowiek odpowiedzialny za wyprawy i ja.
Jakie dyżury pełnisz najczęściej?
Przy śmigłowcu, jako medyk - ratownik dołowy.
Ile razy latałeś w ubiegłym roku?
Dokładnie nie wiem, ale około dwustu. Są dni, gdy lata się po siedem, osiem razy, a są takie, że się nie lata w ogóle. 20 lat temu bywały nawet nielotne tygodnie, ale teraz to już się nie zdarza.
Czy z powodu pandemii ruch w Tatrach był w ubiegłym roku mniejszy?
O dokładne statystyki należałoby zapytać Adama Maraska. Ale ja wyraźnego osłabienia ruchu nie zauważyłem. Latem Tatry były oblegane jak zawsze. Teraz jest może ciut spokojniej, ale 1 stycznia miałem akurat dyżur w szpitalu i na 30 przyjęć, tylko trzy były z rejonu. A wśród pozostałych dużą część stanowiły dzieci, które porozbijały się na sankach.
Słucham?
Wpadały na słupy, płoty. Jazdy na nartach zabroniono, więc rodzice wsadzili dzieciaki na sanki i spuszczali po stokach narciarskich – masakra… Tych wypadków nie ma jednak w statystykach TOPR, bo nie byliśmy do nich wzywani. Rodzice sami przywozili swoje pociechy na SOR.
Pandemia bardzo utrudniła działalność TOPR?
No cóż, mamy oczywiście dodatkowe procedury: maseczki, dezynfekcję, wywiad. Na wszelki wypadek jesteśmy też przygotowani na transport chorego na COVID-19 wraz z ratownikiem na zewnątrz śmigłowca, ale nigdy jeszcze do tego nie doszło. Kilku ratowników zaraziło się koronawirusem. Czy od turystów? Trudno powiedzieć, lecz chory z wyraźnymi objawami COVID-19 raczej wysoko w góry nie pójdzie. W każdym razie pandemia nigdy nie sparaliżowała TOPR. Nigdy z jej powodu nie odmówiliśmy pomocy.
Mieszka w Witowie. Od 1999 r. jest ratownikiem TOPR, prowadzi m.in. medyczne szkolenia z pierwszej pomocy, aktualnie kierownik sekcji nurkowej TOPR. Jest także instruktorem CMAS (Światowa Konfederacja Sportów Podwodnych) i ma uprawnienia do nurkowania w przestrzeniach zamkniętych i wrakowo-morskich.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Łajba została na dnie Morskiego Oka".
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 1(11)/2021
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie