Nie wiem, kto to powiedział pierwszy i prawdę mówiąc niewiele mnie to interesuje. Istotne jest to, że w górach strach i egoizm często okazują sikę determinantą postępowania. I nie ma w tym nic dziwnego. Strach i egoizm są tak stare jak człowiek i tak częste jak populacja ludzi na Ziemi. Jak to się ma do moich doświadczeń?
Tekst Piotr Pustelnik
Dawno, dawno temu wspinałem się w Tatrach. W zimie, w słowackiej Dolinie Kieżmarskiej, która do dziś jest moją ukochaną. Celem była niezbyt trudna i niedługa droga na południowej ścianie jakiejś góry niedaleko schroniska. W założeniu miało być miło, fajnie i przyjemnie. I bezpiecznie. A jako że było to dawno temu i byłem jeszcze młody i niedoświadczony, to wydawało mi się – zresztą nie tylko mnie, ale i moim partnerom - że taka zbitka cech drogi jest w górach możliwa.
I rzeczywiście. Początek okazał się obiecujący. Droga była miła i niezbyt trudna, słońce świeciło mocno, do tego skała czysta i sucha - słowem miód, malina. Nic tylko się wspinać, a potem chwalić w towarzystwie. Droga padła po niezbyt dużym oporze z jej strony i sprawnie wydostaliśmy się na grań. Szliśmy nią do kuluaru, który wyglądał na łatwy do zejścia. Szedłem pierwszy. popisując się przed partnerami swoją elokwencją (a przecież wiadomo że jestem mrukiem) i nie patrząc pod nogi wszedłem w kuluar. Potknąłem się. Nie minęły dwie sekundy, jak pędziłem nim bez żadnej kontroli zgodnie z fizyką Newtona, czyli w dół.
Poczułem że nie panuję nad ciałem, głowę ogarnęło uczucie paraliżującej niemocy, a przez zamknięte oczy zacząłem widzieć różne obrazy z mojego dotychczasowego życia, od dzieciństwa do teraźniejszości. Taki „slajdszoł”, tylko dziesięć razy szybciej i sto razy więcej. Przeleciał i zniknął. Dalej była ciemność.
Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że leżę na płaskim, bardzo blisko wydeptanej w śniegu ścieżki. Nic mi nie dolegało. Nie czułem bólu, tylko wciąż nie panowałem nad ciałem. Trwało to chwilę, gdy powoli odzyskiwałem kontrolę nad kończynami. Chciałem się ruszyć, jednak coś mi „mówiło”, bym tego nie robił. Po chwili ten dziwny błogostan ustał i zacząłem powoli gramolić się do pionu. Sprawdziłem siebie i okazało się że nic mi nie jest. Trochę zadrapań, rozbity nos, słowem nic. Siedziałem i czekałem na „uchachanych” tym incydentem kolegów. Doszli i zaczęło się. Darli ze mnie łacha jeszcze kilka dni. A ja zapamiętałem to doświadczenie na zawsze.
Minęło wiele lat. Byłem na wschodniej grani Annapurny. Kto się bardziej orientuje w geografii i historii jej zdobywania, wie, że ta grań to z jednej strony wyzwanie dla wspinaczy a z drugiej pułapka dla pechowców. Wchodzi się na nią trudnym śnieżno-lodowym terenem z niewielkimi szansami na dobrą asekurację. Mamy 7 km długości, a na wysokości 7400 m n.p.m. jest naprawdę nieciekawie, na dodatek grań w dużej mierze okazuje się strona i przepaścista. Miała dwa przejścia w historii, więc szukając alternatywy dla poprzedniej drogi na południowej ścianie, doszliśmy do wniosku, że jest dla nas do przejścia. Team był zacny, zatem szanse duże. Jednak w Kathmandu agencja dołożyła nam dwóch wybitnych, ich zdaniem, wspinaczy tybetańskich (czyli z Chin) i chcąc nie chcąc musieliśmy ich dokooptować.
Już dojście do grani odbyło się z zakłóceniami. Wszystko przez chorobę jednego z naszych partnerów i kontuzję jednego z Tybetańczyków. Tak więc ostatecznie na grani zostało nas czterech. Już na samym początku stwierdziliśmy z przerażeniem, że drugi Tybetańczyk ma podstawowe problemy z poruszaniem się w takim terenie. Musiał być asekurowany, a to spowalniało wspinaczkę. Zgrzytaliśmy zębami, ale przecież nie zostawimy go bez asekuracji, by spadł dwa kilometry do dna doliny i się zabił. W efekcie zamiast przejść trudny odcinek w jeden dzień, potrzebowaliśmy dwóch.
Kiedy na biwaku zrobiłem remanent jedzenia, okazało się, że mamy go za mało (nie z powodu żarłoczności tylko opóźnień) i jak nic będziemy głodować. Zrobiłem naradę i zapadła decyzja: „A ch.j, że na głodno”, idziemy dalej. Podzieliliśmy żywność tak, żeby starczyła na jeden dzień dłużej. Uspokojeni tym faktem poszliśmy w kierunku wierzchołka.
Za wschodnim wierzchołkiem Annapurny, w terenie ewidentnie wspinaczkowym, założyliśmy jedynym kawałkiem liny poręczówkę, by „mistrz” nie opóźniał nas w trakcie np. powrotu. Miało to sens przy założeniu, że dalej nie będzie trudności. Cóż, trzeba było coś założyć. Wkrótce okazało się, że to nie trudności są problemem. „Mistrz” na ośmiotysięcznik założył okulary przeciwsłoneczne adekwatne bardziej do francuskiej Riwiery niż Himalajów. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Za wierzchołkiem centralnym zaczął niedowidzieć. Przy progu oddzielającym wierzchołek centralny od głównego niedowidział już na całego. Pół godziny od szczytu… „No żesz ku…wa mać, kilim” - pomyślałem sobie.

Kiedy przeszła mi chęć zabicia gościa, zacząłem myśleć. Okazało się, że mamy tylko jedno wyjście. Odwrót. Każde inne generuje ogromne prawdopodobieństwo, że pozostawiony sam zginie i będziemy go mieli na sumieniu. Momentalnie zaakceptowaliśmy fakt, że mamy sytuację awaryjną, czyli „pies trącał wierzchołek” i wracamy. Powrót był epopeją godną kolejnego opowiadania, koniec końców o czwartej rano wylądowaliśmy z nim w namiocie. Zmęczeni jak koń Johna Wayne’a po sześciu westernach. Ja padłem i ocknąłem się po sześciu, może nawet ośmiu godzinach.
W międzyczasie mój partner zrobił przegląd namiotu i okazało się, że mamy dwie herbatki w torebkach i jedną zupę chińską. W sam raz na kurację odchudzającą. Żarty żartami, ale sytuacja była niewesoła. Tybetańczyk nic nie widział, więc do transportu przepaścistą granią się nie nadawał. Natomiast brak jedzenia mógł nas osłabić do tego stopnia, że nawet po paru dniach, gdyby zaczął widzieć, mogliśmy nie nadawać się (z powodu osłabienia organizmu) do bezpiecznego pokonania tej grani. Zdaliśmy sobie zadawać sprawę że wpadliśmy w pułapkę. Tybetańczyk, pewnie z powodu bólu, nie okazywał żadnych uczuć ale ja zacząłem bać się na poważnie. Mój partner też.
Co robić? Może „olać go” i schodzić? Jakoś da sobie radę, jak zacznie widzieć, ale co dalej? A jak sobie nie da rady, to co? Jak wtedy wyjaśnimy sobie nasze zachowanie? Ratowaliśmy siebie, mając w d… partnera? Owszem, przypadkowego, ale jednak partnera. Z drugiej strony, jak zostaniemy, to może nie będziemy mieli siły, żeby zejść. I wtedy wszyscy pójdziemy do alpinistycznego nieba, jeśli takowe istnieje. A nasze doczesne szczątki zostaną w namiocie i ktoś kiedyś je odkryje. Kolejna słaba perspektywa.
Ta gonitwa myśli trwała i nie szła w dobrą stronę. Byłem coraz bliższy pogodzenia się z nieuchronnością. Kiedy o tym myślałem, odczuwałem taką niemoc, jakiej doświadczyłem lata temu w trakcie upadku w Tatrach. Wtedy nie wiedziałem, co to było. Teraz w namiocie dotarło do mnie, że to jest strach w czystej, chemicznej formie. Podzieliłem się tym strachem z partnerem. A on zamiast podzielić mój strach i wszelkie obawy, powiedział: „Nie pier..l. Wyjdziemy z tego na luzie”. Tak po prostu bez metafor. Może sam w to wierzył, może nie, ale w moim czarnym umyśle pojawiło się światełko nadziei.
Uczepiłem się słów partnera, jak rzep psiego ogona. Oddychałem jego optymizmem. I kiedy dmuchałem i chuchałem, żeby w moim umyśle ten ogienek nadziei dalej się palił, stała się rzecz, która zdarza się tylko w filmach. Tybetańczyk zasygnalizował, że zaczyna widzieć! Moje światełko rozbłysło jak latarnia morska. Żeby jednak nie było tak jak w filmach, bo to w końcu zdarzyło się naprawdę, na rozpoczęcie zejścia musieliśmy poczekać jeszcze jeden dzień.

Potem zaczęliśmy schodzić i choć trwało to długo (kolejny dzień) i było wyczerpujące do granic moich fizycznych i psychicznych możliwości, to zeszliśmy do świata żywych. Moja, i chyba nie tylko moja, droga do granicy, gdzie ciało może oddzielić się od duszy, na szczęście została przerwana.
Jakiś czas później zdałem sobie sprawę że, czego by nie powiedzieć, strach nie zrobił z nas egoistów. Na szczęście.
PS. Nigdy, przenigdy nie chciałbym poddać się podobnemu doświadczeniu. To niszczy… A to czy ktoś jest wybitny czy nie, decyduje praktyka, a nie CV.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 07/2025.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie