Dopiero czwarta nad ranem, Siwa Polana w Dolinie Chochołowskiej. Jeszcze jest ciemno. Stoję w kolejce do kontroli sprzętu obowiązkowego. Sprawdzałem wszystko cztery razy, ale i tak nie mogę pozbyć się towarzyszącego mi niepokoju. Wszystko w porządku, więc wchodzę do strefy startu. Za chwilę rozpocznie się bieg, o którym marzyłem od sześciu lat.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 7(17)/2021.
[middle1]
Tekst Patryk Przysiwek
Bieg Ultra Granią Tatr to kultowa impreza. Jeśli biegasz po górach, nie mogłeś o niej nie słyszeć. Jeśli chodzisz po polskich Tatrach latem, to wielce prawdopodobne, że spotkałeś na swojej drodze jej uczestników. Limit startujących to 350 osób, a chętnych w tym roku było trzy razy więcej. Aby się na niego dostać, trzeba ukończyć różne górskie biegi i mieć szczęście w losowaniu. Gdy okazało się, że miałem trochę szczęścia, ogarnęła mnie ogromna radość, a zaraz po niej strach. Im bliżej startu, tym bardziej proporcje tych emocji się odwracały.
A wszystko dlatego, że trasa prowadzi przez wymagające szlaki Tatr Zachodnich i Wysokich. Rozpoczynająca się na Siwej Polanie i wiedzie przez Starorobociański Wierch, Czerwone Wierchy i Kasprowy Wierch, a dalej przez Halę Gąsienicową i Przełęcz Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Meta znajduje się w Kuźnicach. Łącznie 71 kilometrów i 5000 metrów przewyższenia. Trasa tak długa i trudna, że spokojnie można by było podzielić ją na trzy dni trekkingu. Ja miałem na to maksymalnie nieco ponad 17 godzin. Istna wyrypa.

Trasa biegu prowadzi przez wymagające szlaki Tatr Zachodnich i Wysokich. Trzeba być przez cały czas maksymalnie skoncentrowanym. Zdjęcie Piotr Dymus
Końcówka sierpnia, punktualnie czwarta rano. Właśnie ruszam ku wielkiej przygodzie. Jest zupełnie inaczej niż na pozostałych biegach – tu panuje absolutna cisza. Nikt nie rozmawia, nikt nie żartuje. Przebijam się przez gęstą atmosferę skupienia, ekscytacji, radości, strachu i niepewności.
Przez pierwsze siedem kilometrów prowadzi mnie utwardzona droga szutrowa. Ciemnej, pochmurnej nocy towarzyszy szum i rześki chłód Chochołowskiego Potoku. Przy schronisku na Polanie Chochołowskiej w ruch idą kijki biegowe. Odbijam w prawo i żółtym szlakiem zaczynam mozolne podejście na Grzesia (1653 m n.p.m.). Niestety zachmurzone niebo nie pozwala cieszyć się wschodem słońca na jego szczycie, ale widoki i tak zachwycają.
Dalej niebieski szlak prowadzi przez Rakoń (1879 m n.p.m.) na Wołowiec (2064 m n.p.m.), gdzie pierwszy raz tego dnia jestem na wysokości powyżej 2000 metrów. Dookoła chmury, jest chłodno aż kostnieją palce. Ktoś się potyka i przewraca. Na szczęście kończy się tylko na otarciach. Ale pokora do gór natychmiast wraca. To „tylko” Tatry Zachodnie, ale szlak jest w kiepskim stanie, mocno rozmyty. Jeden błąd i w najlepszym wypadku można się połamać.
...
Dołącz do grona naszych prenumeratorów aby przeczytać tekst w całości.
Pozostało 75% tekstu do przeczytania.
Wykup dostępJeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!