Jak najlepiej uczcić zasłużonego himalaistę? Peter Habeler, który został pierwszym zdobywcą Mount Everestu bez wspomagania tlenem, w swoim rodzinnym regionie doczekał się czegoś lepszego niż pomnik. Został patronem szlaku prowadzącego przez przepiękne widokowo odcinki Alp Zillertalskich.
Do Mayrhofen, sympatycznego miasteczka będącego świetną bazą wypadową w tyrolskie Alpy Zillertalskie przyjechałam specjalnie dla Petera Habelera. W himalajskim światku postać to naprawdę wielka, ale o spotkaniu z nim powiem na końcu.
Zanim bowiem do niego doszło, wybraliśmy się z kolegą na dwa dni w góry, na fragment szlaku nazwanego oficjalnie Peter Habeler Runde. Cały szlak to pętla proponowana wytrawnym turystom na 7-dniową wędrówkę w wysokogórskiej scenerii, spaniem w schroniskach i z zapierającymi dech panoramami, gdy tylko pogoda dopisuje.
[paywall]
Już sam dojazd z Mayrhofen do powstałego dzięki tamie jeziora Schlegeis, gdzie zostawiamy samochód, stanowi swoistą atrakcję. Zwłaszcza liczący ponad 13 km odcinek panoramicznej drogi, gdzie jest i skalny tunel, i widoki na wodospady, i dużo spektakularnych kurven - tak niemieckojęzyczny folder zachwala zakręty. Gdzieś po drodze zatrzymują nas… krowy. Widać wyraźnie że rudawym krasulom nasza czerwona skoda wyraźnie przypadła do gustu. W końcu jednak dojeżdżamy do parkingu na wysokości 1782 m n.p.m., gdzie tuż obok mamy tamę, dzięki której powstało malownicze jezioro.
Ruszamy na szlak. Początek wiedzie dość stromo, przez las. Z czasem drzewa stają się niższe i rzadsze. Pojawiają się za to krzewy kwitnących rododendronów, tutaj zwanych różami alpejskimi, potem zastąpione przez kosówkę. W pewnym momencie ponosi mnie euforia:
- Adaś, patrz, kozice! – wykrzykuję do kompana. No cóż, ze względu na deszczową pogodę widoczność jest ograniczona, więc zmieniam szybko zdanie. - Nie, to chyba krowy…
Gdy podchodzimy bliżej okazuje się że to po prostu owce. Inne jednak od naszych, bo wyłącznie czarne i dużo większe. W pewnym momencie stado zaczyna ruszać w naszym kierunku. Stoimy jak wryci, zwierzęta nas otaczają, po czym… niczym domowe pupile, liżą i się tulą. Mam wrażenia że jestem wśród żywych maskotek, choć po kilku minutach odpuszczają. Miejscowi wyjaśnią nam potem, że owce przybiegły do nas licząc na sól, której im brakuje - stąd to lizanie.
Zakosami podchodzimy po stoku, gdzie między rachityczną trawą pełno jest omszałych kamieni. Deszcz, który nas dogania, sprawia, że zaczynamy marzyć o cieple i dachu nad głową, aż w końcu z chmur wyłania się schronisko. To już konkretna wysokość – 2498 m n.p.m., a wzniesiony z ciosanych kamieni, ozdobiony zielonymi okiennicami budynek, to Friesenberghaus.
Zgodnie ze schroniskową etykietą w przedsionku, do którego wchodzimy, zmieniamy buty (można skorzystać z dyżurnych klapek), kijki i plecaki zostawiamy w wyznaczonym miejscu, po czym meldujemy się w klimatycznej, ocieplanej jadalni. Nie wiem, czy to dlatego, że w środku pusto (poza nami i parą Niemców nie ma nikogo) czy dlatego, że po tym jak zmokliśmy, wyglądamy jak ostatni nieszczęśnicy, ale zaraz staje przed nami czajniczek z herbatą i po kielichu rumu na rozgrzewkę.
Niedługo potem dostajemy też zamówiony wcześniej obiad, co oznacza kulinarne wariacje szefa schroniska, czyli pełnego pozytywnej energii Flo (oficjalnie: Florian Schranz). Barszcz jest tak pyszny, że podpytujemy o przepis. Okazuje się że klucz tkwi w dodanym… winie. Z kolei w ryżu przyrządzonym na styl indyjski znajdujemy kolorowe płatki. Jak się okazuje, z zebranych koło schroniska kwiatów.
Flo opowiada nam o schroniskowym życiu. Że nie jest łatwo, ale dla niego i jego rodziny (żona plus mała córeczka) to nie tyle biznes, co styl życia. Zaopatrzenie dowozi im helikopter, co poniekąd wpływa na ceny. Spore koszty generuje też fakt, że budynek wymaga inwestycji, bo swoje lata już ma. Został wybudowany niemal 100 lat temu przez żydowską sekcję miłośników Alp. Potem przejęło go Alpenverein z Berlina i tak zostało do dziś.
Niestety, ten rok nie będzie pewnie dobry – ze względu na koronawirusa. Flo zakłada, że w stosunku do ubiegłego roku zyski będą o 50 proc. niższe.
- Ale raz są lepsze lata, raz gorsze – wzrusza ramionami chłopak, dając do zrozumienia że i tak jest szczęśliwy, bo mieszka w takim właśnie otoczeniu.
Pytam go o kozice. - Wszędzie ich tu pełno, a świstaki to nawet w schronisku mieszkają – dodaje.
Okazuje się, że jesienią, gdy schronisko jest zamykane, wprowadza się pod nie świstacza rodzina. Z kolei w czerwcu gryzonie grzecznie się wynoszą. Flo dziwi się, gdy mówię mu, że w Polsce świstaki są pod ochroną.
- U nas jest ich tak dużo, że wręcz musimy na nie polować. Nie na mięso, choć są ludzie, którzy je jedzą. Ale tak naprawdę chodzi o sadło, które przerabia się na maści polecane na różnego typu schorzenia, od gojenia ran po ogólne osłabienia – opowiada.
To, że jesteśmy na wysokości naszych Rysów, czujemy po temperaturze, choć po zakopaniu się w śpiworach jest dobrze. W nocy się budzę, bo mam pomysł, by wyskoczyć na wschód słońca na pobliski szczyt Petersköpl (2677 m n.p.m., od schroniska trzy kwadranse drogi). Ale wciąż leje, więc wracam na swoją pryczę. Niestety, tak samo jest przy śniadaniu.
Nie pozostaje nam nic innego, jak zdać się na zapewnienia Flo, że przy pięknej pogodzie widoki są tu obłędne. W dole jest malowniczy staw, u góry ośnieżone szczyty. Tuż po sąsiedzku znajduje się słynny wśród narciarzy lodowiec Tux, na którym wyciągi kursują przez okrągły rok, przez co latem trenują tam reprezentacje narodowe różnych państw.
Wyruszamy teraz ostro w górę do kolejnego schroniska. Przez większą część drogi, mimo początku lata, idziemy po śniegu, trochę nietypowym, bo… czerwonawym. Ten kolor tłumaczy się najczęściej piaskiem przywianym z Sahary, ale spotkałam się też z wyjaśnieniami, że to zasługa specyficznych mikroorganizmów.
Większość drogi to w sumie trawersy zboczy. Żałujemy że nie widzimy żadnych zwierząt – są jedynie ich odchody. Jedne należą do kozic – tego jesteśmy pewni, drugie wprawiają nas w konsternację.
- Może to niedźwiedzie? – zastanawiamy się, mając na myśli misia po rozwolnieniu. Tajemnicę wielkiego placka wyjaśnia potem pan ze schroniska. -To krowy – śmieje się.
Wiszący mostek jest znakiem, że jesteśmy już blisko Olpererhütte (2389 m n.p.m.). Nazwa nawiązuje do pobliskiego szczytu Olperer (3476 m). Schronisko należy natomiast do najstarszych w tym rejonie, bo powstało w 1881 roku, choć po remontach wygląda dość nowocześnie i niestety już nie tak przytulnie jak to poprzednie. Trochę ponad nim ustawiono nawet wielkie metalowe serce, do którego zakochani przypinają kłódki z kolorowymi wstążeczkami.
W schronisku dopada nas wilczy apetyt. Adam decyduje się na austriackiego klasyka, czyli Wiener Schnitzel (wieprzowy sznycel z panierką), ja wybieram bardziej lokalny Tiroler Gröstl, co oznacza zapiekankę z ziemniaków, z mięsem i podsmażoną cebulą, ziołami i sadzonym jajkiem. Proste, dobre i stanowi zastrzyk mocy na dalszą drogę, bo mamy jeszcze 600 metrów zejścia do parkingu.
- Jak Wam się podobał mój szlak? – pyta nas już na dole Peter Habeler. - Super, szkoda tylko, że widoków nie zapewnił – odpowiadam. Czy Peter chodzi po swoim szlaku? Sporadycznie.
Oficjalnie został on wytyczony dla uczczenia 70. urodzin himalaisty. Trzeba przyznać, że wieku po mającym obecnie 78 lat Peterze nie widać. Pozazdrościć mu można energii. Zimą prowadzi szkółkę narciarską, chodzi na wycieczki skiturowe, ambitnie się wspina. W historii himalaizmu Habeler to naprawdę wielka postać. I nie chodzi tylko o pierwsze w świecie zdobycie Everestu bez tlenu, czego dokonał w 1978 roku wspólnie z Reinholdem Messnerem, ale też i o inne ośmiotysięczniki. Zdobył Czo Oju, Nanga Parbat, Gaszerbrum I, Kanczendzongę i rozpropagował tzw. alpejski styl wspinania.
Poznałam Petera już dawno. W górach rzecz jasna. On – górska legenda, ja – wtedy dopiero marząca o swoim pierwszym ośmiotysięczniku. Zapamiętałam go jako niesamowicie fajnego, równego gościa. Teraz zaś, tylko się w tym przekonaniu utwierdzam.
- Peter? O tam mieszka, na górce – pokazywali mi mieszkańcy Mayrhofen, podkreślając, że to żadna luksusowa posiadłość, tylko zwykły dom. - Nie zadziera nosa, skromny. Z każdym pogada, uśmiechnięty, swój chłop – mówią o nim lokalsi.
Od siebie dodam, że jest kopalnią górskich opowieści. W trakcie przeprowadzonego na potrzeby swojej książki wywiadu, Peter z sentymentem wspominał swoje wyprawy i polskich himalaistów, którzy go w swoich obozach często gościli.
- Polacy mieli lepsze jedzenie od naszego. No i często jeszcze alkoholem poczęstowali! – śmieje się teraz mój rozmówca. Znał dobrze Kukuczkę, bardzo ceni Kurtykę, o Krzyśku Wielickim mówi, że to najmocniejszy wspinacz z jakim się zetknął.
- Ale ogromnie cenię też polskie himalaistki! Te, które znałem [Wanda Rutkiewicz, czy zwana „Mrówką” Dobrosława Miodowicz-Wolf – red.] niesamowicie mocne były. Jakie one ciężkie plecaki nosiły! – z szacunkiem opowiada Habeler.
Na koniec wracamy jeszcze do „jego” szlaku. Peter podkreśla, że bardzo kocha swój rodzinny Zillertal i wcale nie chce, by pobliskie góry się komercjalizowały.
- Wystarczy to, co jest. Nie potrzeba więcej hoteli czy kolejek na wszystkie góry. Na te najwyższe trzeba wchodzić, a nie wjeżdżać. Po co robić z gór Disneyland? – rzuca retoryczne pytanie.
Cieszy się, że szlak jego imienia biegnie przez obszary chronione jako rezerwat. Bo to szansa na to, aby zachować te tereny bez nadmiernej ingerencji człowieka w naturę.
Miejsce: Alpy Zillertalskie, Tyrol (Austria)
Długość: 56,1 km
Różnica wysokości do pokonania: 4230 m
Czas przejścia: przeciętnie 7 dni
Start i meta: St. Jodok w dolinie Wipptal
Trudność: raczej dla doświadczonych turystów, najlepszy do wędrówek okres to od lipca do połowy września
Informacje: www.tyrol.com/things-to-do/sports/hiking/hiking-tours/a-peter-habeler-route
Pełny szlak Habelera (Peter Habeler Runde) jest pętlą. Do startu/mety w miejscowości St. Jodok można dojechać zwykłym autobusem. Jeśli korzystamy z własnego samochodu, można go zostawić na bezpłatnym parkingu w miejscu zwanym Nockeralmen.
Jeśli zdecydujemy się na trasę opisaną w artykule (fragment Szlaku Habelera), do startu/mety również można dojechać autobusem, a przy dojeździe autem skorzystać z parkingu przy jeziorze zaporowym Schlegeisspeicher. Przy opcji własnego dojazdu trzeba jednak uwzględnić 14 euro za drogę panoramiczną.
Wybierając się w Alpy dobrym pomysłem jest ubezpieczenie w ramach Alpenverein. (informacje: https://www.alpenverein.pl/polska). Co ważne, płacąc 280 zł (osoby dorosłe od 28 do 64 roku życia) mamy nie tylko ubezpieczenie obejmujące akcje ratunkowe przy użyciu helikoptera, ale także zniżki w wielu alpejskich schroniskach. Przykładowo w opisywanym schronisku Friesenberghaus (www.friesenberghaus.com) nocleg osoby dorosłej w sali wieloosobowej kosztuje normalnie 22 euro, ale z legitymacją Alpenverein już tylko 12 euro.
Ze względu na koronawirusa, nocując w austriackich schroniskach musimy mieć własny śpiwór i poszewkę na poduszkę. Konieczna jest też wcześniejsza rezerwacja noclegu (internetowo).
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie