Reklama

A w górach nie ma już nikogo -

Wszyscy wiedzą z jakiego utworu jest tytułowy fragment. Jest jednak nieprawdziwy, bo teraz w górach jest mnóstwo ludzi i dzieje się naprawdę sporo. Nie chcę jednak sprowadzić się do roli bezdusznego kronikarza. Raczej będą to moje refleksje, czyli człowieka po przejściach i z przeszłością.

 

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 5(25)/2022.

 

O tym, że zmienia nam się klimat, nie trzeba nikomu mówić, a tym bardziej udowadniać. Widać to wyraźnie w różnych grupach górskich. „Zajestraszne” upały w Alpach zmieniły krajobraz lodowcowy i spowodowały radykalną zmianę w działalności górskiej. Z tur turystycznych i dróg wspinaczkowych o charakterze lodowcowym na drogi o charakterze skalnym lub co najwyżej mikstowym. To mądre i roztropne, bo, jak mówili oficjele w Chamonix, lepiej zamknąć np. normalną drogę na Mont Blanc niż liczyć trupy. Skąd u nich taki pesymizm?

 

Przecież wprowadzanie na Mont Blanc klientów drogą przez Aiguille de Gouter jest „kurą znoszącą złote jaja”. Wyjaśnienie jest proste. Burmistrz Saint-Gervais, prefekt Górnej Sabaubii i Stowarzyszenie Przewodników Górskich prosiło i zalecało odstąpienie od wejścia drogą normalną na Mont Blanc przez Tete Rousse i Aiguille de Gouter właśnie z powodu zagrożeń lawinowych i wysypu kamieni. Niestety, bezskutecznie. Burmistrz Saint-Gervais napisał na TT m.in. : „Tego wieczoru nie mniej niż 79 alpinistów, głównie z krajów Europy Wschodniej, grało w rosyjską ruletkę i pomimo tych zaleceń najechało schronisko Goûter. Ich głupota zmusza mnie do zamknięcia schronisk Tête Rousse i Goûter. Zarządzenie wchodzi w życie dzisiaj, 5 sierpnia 2022 r. Schroniska te będą zamknięte do odwołania.”

 

Znowu znaleźliśmy się - myślę, że pisząc, alpiniści z Europy Wschodniej, miał na myśli także, niestety, Polaków - na cenzurowanym.

 

A teraz na poważnie. W poprzednim felietonie w „Na Szczycie” pisałem, że warto zwrócić uwagę na fajne i ciekawe wydarzenia w górach niż liczyć ośmiotysięczniki hurtowo zaliczane przez atletów i atletki solidnie wspomaganych przez Sherpa Fixing Team. Zatem słowa już nie napiszę o jednym takim, który chce mieć więcej ośmiotysięczników niż inny, co nie przesuwa nawet małpy po poręczówce, ani o takim, co wszedł o dwie godziny szybciej niż inny. Może warto założyć jakiś biuletyn z tego typu doniesieniami. Skoro ludzie chcą to czytać, to niech mają. To tak wydawcom „Na Szczycie” do przemyślenia. Pewnie by się taki biuletyn świetnie sprzedawał.

 

 

Wracam zatem do tego, co mnie zainteresowało. Brytyjczycy Mark Thomas i Mike Turner przeszli nową, trudną bardzo 1200-metrową drogę na Kachitna Spire na Alasce. Droga zajęła im 12 dni, co pewnie u niektórych wywoła efekt „wow”. Angole spędzili w ścianie ciągiem sześć dni, co może nie jest rekordem świata, ale robi to przejście wrażenie, gdyż trudności rzetelne i droga na krańcu świata.

 

Teraz coś cięższego kalibru. Christophe Ogier, Jerome Sullivan i Victor Saucede wybrali się do Doliny Shimshal w północnej części Karakorum. Za cel obrali sobie Pumari Chhich East (6830 m n.p.m.), a dokładnie północny filar - drogę o długości 1500 metrów i trudnościach tak rzetelnych, że odparła próby innych mocnych teamów, w tym naszego rodaka mieszkającego w Kanadzie, Rafała Sławińskiego. Ponieważ wspinaczka się przedłużała, alpiniści przebukowali bilety lotnicze, będąc na grani szczytowej. Hmm, znak czasu. Swoją drogą, jak się patrzy na tę ścianę, to przypomina mi się anegdota Andrzeja Wilczkowskiego o pewnym kolejarzu z okolic Częstochowy, który jak wyszedł w Skałkach Rzędkowickich (chyba) z krzaków i zobaczył wspinających się, to powiedział mniej więcej tak: „Jebana ludzka rasa. Za chuj bym tak nie wlazł”.

 

No i na koniec jeszcze jeden wyczyn. Weterani długich mikstów Vince Anderson i Josh Wharton dokończyli swój super trudny projekt w Cordilliera Bianca. Celem był „Matterhorn” Andów, czyli JIrishanca (6094 m n.p.m.). Zresztą na tej górze spotkały się dwa zespoły, robiące, oczywiście, dwie różne drogi. W takich górach to rzadkość.

 

Zastanawiacie się, po co przytaczam te wejścia. Po pierwsze, są to ambitne, trudne tury, robione w małych, mobilnych zespołach. Po drugie, te drogi są w górach, gdzie trudno jest zobaczyć ze ściany schronisko, czyli bez „siatki ochronnej”. W tę stronę idzie współczesny alpinizm. Od dawna, po cichu, bez wielkiego rozgłosu, ale konsekwentnie i z uporem.

 

A co u nas? Właśnie zakończył się obóz alpejski najpierw Grupy Młodzieżowej PZA, a potem Polskiego Himalaizmu Sportowego. Obozy były sportowo bardzo udane, co świadczy o tym, że alpejskie wspinanie mamy, mówiąc językiem obiegowym, „obcykane” doskonale. Może więc czas już na rejony odleglejsze, bardziej surowe klimatycznie i bez „siatki ochronnej”? Bo, wierzę w to mocno, warto wyjść z często praktykowanej górskiej „trójpolówki”, czyli kolejne odwiedzanie trzech tych samych rejonów górskich (np. Alpy, Yosemite i Romsdalen), na rzecz innych rejonów np. na Alasce, w Alpach Tybetu, czy na Grenlandii. Takie zmiany naprawdę mają wielką wartość.

 

A wszystkim czytelnikom „Na Szczycie” życzę udanej górskiej jesieni i, jak zawsze we wrześniu, spotykamy się w Lądku-Zdroju.

 

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "A w górach nie ma już nikogo".

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 13/08/2024 20:35
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do