Z Apoloniuszem Rajwą, nestorem przewodników tatrzańskich, rozmawia Paulina Grzesiok.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 5(32)/2023.
– Odpowiem na Twoje pytania pod warunkiem, że nie będziesz mi mówić na Pan. Zresztą ostatnio już to chyba ustaliliśmy – tym szczerym i rozbrajającym tekstem Poldek Rajwa, żywa legenda Tatr, skrócił dystans mimo dzielącej nas różnicy wieku. Daj nam Boże bawić się w zdrowiu na swoich 85. urodzinach i to z takim rozmachem jak on. Cudowny dystans do świata, świetny humor oraz kronikarska wręcz pamięć. Oto mój rozmówca, którego słuchać można by godzinami!

Zdjęcie Janusz Konieczniak
Ostatnio mieliśmy przyjemność rozmawiać w 2019 roku. Można powiedzieć, że zaledwie cztery lata temu, ale w kontekście tego co wydarzyło się na świecie to aż cztery lata temu! Jak zniosłeś czas pandemii? Znając Ciebie wykorzystałeś go w maksymalnym stopniu.
Przed pandemią, rzutem na taśmę, zdążyłem wyprawić dość duże 85. urodziny. Dobrze, że je zrobiłem, bo w najśmielszych wyobrażeniach nie przewidziałbym takiego scenariusza. Urodziny zorganizowałem w Dworcu Tatrzańskim, a wcześniej kogo spotkałem, to zapraszałem. I tak, okazało się, że przyszło 200 osób. Trochę się wykosztowałem, nie ukrywam. Ale zanim przeszliśmy do poczęstunku i toastów zaprezentowałem blisko 400 przeźroczy z ostatnich pięciu lat. Opowiadałem, co zrobiłem od 80. do 85. urodzin. Po prelekcji podeszła do mnie Magda Ziaja-Żebracka, dyrektor festiwalu Moc Gór i powiedziała, że ona w ciągu pięciu lat nie przeżyła tyle, co ja w ciągu roku. Oczywiście przywitałem wszystkich bardzo serdecznie i powiedziałem gościom; „bardzo się cieszę, że przyszliście, bo jak umrę, to nie będzie mnie na stypie, więc wolę się z wami spotkać teraz i porozmawiać”.
Po tej imprezie wybuchła pandemia. Ja też zachorowałem. Posypałem się zdrowotnie, byłem na pograniczu hospitalizacji. Jakby tego było mało, miałem zawał. Jak wyszedłem na pierwszy spacer po kwarantannie z trudem przeszedłem 500 metrów, a dodam, że zwykłem dziennie spacerować nawet i po 10 km. W związku z tym trochę przysiadłem, postanowiłem wziąć się za pisanie książki. Tym bardziej, że zadzwonił mój uczeń Stanisław Kalita, który zdawał maturę w szkole w Kuźnicach w 1986 roku z propozycją, że pomoże mi ją wydać.
W ostatnim wywiadzie pytałam Cię o wydanie książki. Podchodziłeś do tematu sceptycznie. Tłumaczyłeś, że książka musiałaby mieć tysiąc stron, bo po napisaniu 80 byłeś dopiero na drugim roku studiów. Wówczas się zniechęciłeś, a dziś możemy czytać już drugie wydanie “Mojego Everestu”. O czym jest Twoja książka?
Pierwsze wydanie pojawiło się w liczbie 100 egzemplarzy i opisałem w niej swoją historię do 1970 roku. To była książka w twardej okładce, na porządnym kredowym papierze. W związku z czym po złożeniu tych 200 stron była dość gruba i ciężka. Jej nakład rozszedł się głównie wśród przyjaciół, kilka egzemplarzy się sprzedało. To było takie badanie rynku, czy ktokolwiek zainteresuje się moją historią.
Staszek Kalita wymyślił sobie, że z pozostałych rozdziałów wydrukujemy drugi tom. Jak to komuś powiedziałem, to usłyszałem: “słuchaj chłopie, nawet Reinhold Messner nie ma dwutomowej autobiografii, a ty chcesz taką mieć?” Poprawiłem zatem pierwszą część, trochę zmieniłem zdjęcia i dodałem pozostałą treść. Aktualnie w wydaniu z 2023 roku książka ma 460 stron i prawie tyle samo fotografii. Zmieniliśmy papier na inny niż kredowy, choć nadal dobrej jakości. Pięknie prezentują się na nim czarno-białe zdjęcia. Również te wykonywane w ostatnim czasie zmieniliśmy, by całość ujednolicić. Książka prezentuje się całkiem fajnie. Wydano ją w 400 egzemplarzach. Z tego, co wiem pozostało jeszcze około 150. Po wakacjach szykuję się na kilka lokalnych prezentacji promujących książkę, ale z racji wieku i dyskomfortu podróży nigdzie dalej niestety nie pojadę.
A czym dla Ciebie Poldku, jest ten tytułowy Everest?
Wanda Rutkiewicz kiedy miała swoje prelekcje, mawiała, że “każdy może mieć swój Everest.” Moje everesty są niskie – celowo piszę je z małej litery. Mój everest wysokości ma nieco ponad 5000 metrów n.p.m., w dół – ten jaskiniowy to 1000 metrów, a naukowy tylko magisterium. Jednak wszystko co robiłem, starałem się wykonywać najlepiej jak mogłem. Człowiek gór, dla którego Everest jest symbolem, rozumie, o co chodzi.
Wspominasz często, że na niektóre pytania reagujesz alergicznie. Jak choćby te, dotyczące Twojej 12-letniej pracy w Obserwatorium Meteorologicznym na Kasprowym Wierchu, gdzie odnotowałeś najsilniejszy wiejący halny w historii – 288 km/h. Ale praca tam – dla większości z nas tak egzotyczna – niesie ze sobą pewnie nieskończoną ilość historii. Ba! Mogłyby z pewnością powstać odrębne wspomnienia na ten temat. Opowiedz proszę, jakiś smaczek z serii tych, na które jeszcze nie masz alergii?
Było tego całkiem sporo. Ale może przytoczę historię, jak w latach 60., kiedy jeszcze nie byłem ratownikiem TOPR, uratowałem człowieka na Kasprowym Wierchu. To była pełnia zimy, „kolejkarze” ogłosili ostatnią jazdę, zapadał zmrok. Ratownicy zjechali już do Kuźnic, a ja nadal krzątałem się jeszcze w obserwatorium. Już po zmroku zapiąłem narty, była mgła. Świeżego śniegu było dość sporo. Rozpocząłem zjazd do Doliny Goryczkowej, kiedy po kilku skrętach dostrzegłem, że w śniegu leży człowiek i grzebie coś przy nartach. Miałem założony kaptur, za bardzo nie widziałem jego twarzy. Jednak czułem, że on nie da sobie rady, więc zostałem chwilę z nim i zaproponowałem, by jechał za mną do Kuźnic. Zjeżdżaliśmy wolno, mimo to kilka razy wywrócił się po drodze. W międzyczasie zrobiło się kompletnie ciemno. Na szczęście znałem doskonale topografię Doliny Goryczkowej, więc doholowałem go jakoś do nartostrady, a stamtąd na sam dół do Kuźnic, gdzie nasze drogi się rozłączyły. Najciekawsze jest to, że nie wiem jak się nazywał, jak wyglądał. Tak naprawdę nic o nim nie wiem, co jest do mnie zupełnie niepodobne!
Inna, z kolei śmieszna historia, związana jest z wopistą [żołnierz pogranicznik w czasach PRL], których kiedyś w Tatrach było wielu. Dla niepoznaki mieli cywilne ubrania. Strzegli teren, by nikt nielegalnie nie przekraczał ówczesnej granicy polsko-czechosłowackiej. Na Kasprowym Wierchu sporo było takich przebierańców. To był letni dzień, kiedy robiłem pomiar opadów, więc pieszo musiałem obejść wszystkie totalizatory: na Żółtej Turni, Kasprowym Wierchu i ostatni koło piątej podpory na trasie kolejki między Myślenickimi Turniami a szczytem Kasprowego. Chciałem to zrobić w jak najkrótszym czasie, więc od obserwatorium puściłem się biegiem w dół. Zauważył to jeden z tych przebranych wopistów, który pomyślał, że właśnie przekroczyłem granicę i uciekam. Zaczął biec za mną. Naturalnie zorientowałem się, że ktoś biegnie, ale byłem tak wytrenowany, że on nie miał szans mnie doścignąć. Postanowiłem zatem obserwować, co się dalej wydarzy. W połowie drogi, kiedy już nie mógł dalej biec, krzyczał za mną z całych sił: “Stój, stój!” Bałem się, że powie zaraz “stój, bo strzelam”. Jak dobiegłem do piątej podpory trochę zwolniłem, on dopadł mnie zdyszany i wpół żywy. Wylegitymował się i to samo kazał mi zrobić. Jak mu powiedziałem, po co tu jestem, wściekł się strasznie. Na dodatek czekał go powrót na górę – 300 metrów w pionie na szczyt Kasprowego.
Na Kasprowy wchodziłeś 233 razy wciągu tych 12 lat. Jak sobie urozmaicałeś to podejście, bo przecież to się może znudzić?
To były wyjścia, kiedy trwały akurat remonty kolejki – zazwyczaj na wiosnę, miesiąc lub dwa. Były też wejścia w zimie – te zdecydowanie były gorsze, kiedy kolejka nie kursowała ze względu na ciężkie warunki pogodowe – silne wiatry, ośnieżenie, oblodzenie. I wtedy te zimowe wejścia były walką o życie. Szczególnie jedno było dla mnie bardzo groźne. W 1965 roku doczołgałem się do szczytu niemalże z odmrożeniami. Koledzy mi wtedy pomagali dojść do siebie. Jednak każde wejście na Kasprowy, obojętnie w jakich warunkach, było niepowtarzalne i nigdy mi się nie nudziło.
Był też w historii przypadek, kiedy ścigałeś się z kolejką górską?
Zgadza się. To był maj, super warunki. Były jeszcze płaty śniegu, a właściwie firnu, który nie załamywał się pod człowiekiem, tylko tworzył stabilną skorupę. Wziąłem lekki plecaczek, kijki narciarskie i stwierdziłem, że sprawdzę swój czas z Kasprowego do Kuźnic. Postanowiłem ścigać się z wagonem kolejki, który akurat wystartował z góry. Biegłem susami, skrótami - na wprost. Kolejka zjeżdżała 20 minut, mnie to zajęło 28. Jak dla mnie to był świetny czas. Od kilkunastu lat organizowane są w Tatrach zawody biegowe, gdzie startuje elita polskich biegaczy górskich. Jedna z tras wiedzie właśnie zbiegiem w dół kolejki, podobną trasą, którą i ja przebyłem. Po jednych zawodach pytam Marcina Świerca, ile czasu zajęło mu pokonanie tego odcinka? Odpowiedział, że 23 minuty. Przypomniałem mu swoją historię, kiedy w 1966 roku ścigałem się z kolejką i byłem od niej tylko pięć minut wolniejszy. A on podsumował:“ toś był gość”.
A jak to było z tymi zawodami biegowymi? Po polskiej stronie Tatr są organizowane od niedawna.
Za komuny zawodów biegowych po polskiej stronie nie było. Natomiast Słowacy organizowali bieg Magistralą Tatrzańską ze Szczyrbskiego Jeziora do Smokowca już od lat 70. Było wiele edycji, a startował w nich m.in. Maciej Mojżyszek – można powiedzieć, że pierwszy polski biegacz górski, przewodnik tatrzański z Nowego Targu. Potem Słowacy zaczęli wprowadzać kolejne biegi – na Hrebienok, do Śląskiego Domu. W polskich Tatrach dość późno zaczęto organizować zawody biegowe.
W Twojej książce jest piękny fragment – pozwól, że go zacytuję “w maju 1936 roku mama zabrała mnie w pierwszą większą podróż do Zakopanego (...) Któregoś dnia, obie ciocie z dwoma koleżankami i moją mamą pojechały ze mną dorożką do Kuźnic, żeby wyjechać kolejką na Kasprowy Wierch. Była to nowa atrakcja, bowiem kolejkę oddano do użytku przed dwoma miesiącami. Na szczyt jednak nie wyjechałem, bo jak pracownicy zobaczyli tak małe dziecko, to bali się czy przeżyję zmianę różnicy ciśnienia”. Tego oczywiście nie masz prawa pamiętać, ale po latach znów wjeżdżasz na Kasprowy, a na szczycie czeka Cię nie lada niespodzianka…
W zeszłym roku zadzwoniłem do dyrekcji Polskich Kolei Linowych, bowiem 14 września minęło 75 lat od mojego pierwszego wyjazdu kolejką na Kasprowy. Nie tego, którego fragment przytaczasz, ale takiego, gdy pozwolono mi już wjechać, a ja byłem nastolatkiem. Tak ich to poruszyło, że zrobili z tego super imprezę. Powstał film, który można zobaczyć w internecie. Zaproszono mnie na Kasprowy, w wagoniku jechali ze mną dyrektorzy. Odśpiewano mi 200 lat, a turyści dopytywali, który to pasażer ma 75. rocznicę pierwszego wyjazdu, bo żaden nie wygląda na tyle. (śmiech) Na szczycie był tort, szampan i kolejne 200 lat.
Twoja książka zaskakuje szczegółowością – datami, nazwiskami, kronikarską precyzją. Ale Ty taki jesteś… opowiadasz, zapisujesz, porządkujesz. Od kilku lat dzień w dzień liczysz kroki. Po co?
Na urodziny dostałem kiedyś krokomierz. Wypróbowałem go wtedy i potwierdziłem moje wcześniejsze rachuby, z których wynikało, co następuje. Średnio mój krok po płaskim ma 60 cm, co następnie przeliczyłem na metry, a potem nad mapą przeliczyłem na trasy, którymi na co dzień się poruszam. Od 80. roku życia spisuję sobie codzienne dystanse. Mam wyliczone, że idąc jedną trasą, mam do pokonania 2,5 km, inną zaś 4 km. Wszystko zapisuję i kalkuluję. W tym roku wyszło mi, że dziennie robię około 7 km, rocznie około 2600 km. Tyle przechodzę jako staruch mając te 89 lat. Ile robiłem za młodu, kiedy to po górach goniłem dla przyjemności?
Z moich rachub wyszło, że siedem razy obszedłem kulę ziemską. Tylko po 80-tce przeszedłem 26 tys. km, czyli więcej niż pół równika. Pokonałem trzy czwarte drogi z Ziemi na Księżyc.
Można powiedzieć, że to moje pisanie to hobby, które zaczęło się od najmłodszych lat. Już podczas wojny spisywałem, ile samolotów alianckich, które bombardowały Górny Śląsk, przeleciało nad naszym rodzinnym domem. Albo ile niemieckich samochodów przejechało na front wschodni pobliską drogą. Niestety, te notatki się nie zachowały. Szkoda, bo tworzyłyby ogromną pamiątkę i ważny materiał historyczny. Na studiach też codziennie robiłem notatki, pracując na Kasprowym Wierchu podobnie. Kiedy formalnie przeszedłem na emeryturę w 1989 roku, znów zacząłem pisać dzień w dzień. Mam zapisanych ponad 10 grubych zeszytów. Są tam dość istotne rzeczy, ale tego niestety nikt nie odczyta, bo to bazgroły.
Urodziłeś się we wtorek, 10 kwietnia 1934 roku. Jak łatwo policzyć, w przyszłym roku czekają Cię okrągłe 90. urodziny. Na swoje 80. wszedłeś na Mnicha, spinając piękną klamrą swoją górską – taternicką jak i jaskiniową działalność. Jak chcesz uczcić te 90 lat?
Miałem w planie wejść na Giewont z czterema pokoleniami. Ale niestety, nie dam już rady. Jako 76-latek udało mi się z trzema pokoleniami wejść na Rysy. Ja, mój 48-letni syn Piotrek i wnuk Bartek - 11 lat. Razem mieliśmy ponad 130 lat. Jeżeli dożyję swoich 90.urodzin, to mam dwie propozycje. Od Staszka Kality wydawcy jakaś mała publikacja - 90 na 90, czyli 90 moich archiwalnych kolorowych zdjęć od lat 60. z krótkim komentarzem. Na przykład pociąg towarowy wyjechał na ulicę w Zakopanem, bo się nie zatrzymał na dworcu. Mam zdjęcie! Poza tym jakaś lekka prezentacja, na której wszyscy by się mogli pośmiać. Zatytułowałbym ją “Aniołki Apoloniusza”. Byłyby to zdjęcia dziewczyn, w których się podkochiwałem, albo one we mnie, od przedszkola do czasów współczesnych.
Jesteś aktywny na wielu polach i można by tu wszystko wymieniać i wymieniać, pisząc kolejną książkę. Chcę Cię zapytać o Miejsce Pamięci na Wiktorówkach przy Kaplicy Matki Bożej Jaworzyńskiej Królowej Tatr, bowiem i tam poświęcasz swój czas, serce i energię.
Moją inicjatywą związaną z tym miejscem jest organizowanie tam co roku Dnia Pamięci. Swój pomysł zaczerpnąłem z Symbolicznego Cmentarza pod Osterwą, gdzie w ostatnią niedzielę przed dniem Wszystkich Świętych odprawiana jest przy kaplicy msza za wszystkich, którzy zginęli w górach. Jeździłem na te ceremonie jako przedstawiciel TOPR. Zawsze wyczytywane są osoby, które zginęły w danym roku w górach. W 2017 roku zorganizowałem po raz pierwszy taką uroczystość na Wiktorówkach. Zagrało ponad 20 muzykantów góralskich, a koledzy przewodnicy recytowali wiersze związane z górami. Przedstawiciel Horskej služby wymienił osoby, które w ostatnim roku zginęły po ich stronie Tatr, Adam Marasek tych co w Tatrach Polskich. Uroczystość odbywała się przy ścianie pamięci, na której obecnie znajduje się około 140 tablic upamiętniających ludzi, którzy związani byli z Tatrami swoją pracą lub życiem – przewodników, artystów, ratowników, którzy niekoniecznie w tych górach zginęli, ale góry były ich przestrzenią życiową. Jest to zawsze pierwsza niedziela po Wszystkich Świętych. Jeśli w tym roku dam radę, to jeszcze taką uroczystość poprowadzę. A kiedy zaniemogę, ktoś przejmie po mnie schedę. Może Adam Marasek, który jest prezesem Klubu Seniora TOPR.
Jaką lekcję możemy wynieść dla siebie z tych Symbolicznych Cmentarzy?
Taką samą, jaką z miejsc pamięci narodowej czy muzeów - pamięć o innych. Dopóki są takie miejsca, pamięć o ludziach nie zniknie.
Apoloniusz Rajwa
Z wykształcenia geograf, taternik jaskiniowy i speleolog, przewodnik tatrzański, ratownik górski, mieszka w Zakopanem od 1947 roku. Był m.in. pracownikiem naukowym w Obserwatorium Meteorologicznym na Kasprowym Wierchu, a także nauczycielem w liceum w Kuźnicach.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Siedem razy obszedłem kulę ziemską".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie