Jeśli chcecie zobaczyć słynny Everest Base Camp nie jako puste miejsce, ale tętniącą życiem bazę z namiotami, przyjdźcie do lodowca Khumbu w kwietniu lub maju. Jest jednak pewne ale...
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01/2020.
[middle1]
Mówi się o niej: baza pod Everestem. Choć w rzeczywistości to znajdujące się na wysokości około 5300 m n.p.m. wielkie namiotowe miasteczko obsługuje także wyprawy na inne okoliczne szczyty: Lhotse (8516 m), Nuptse (7861 m) i Pumori (7161 m). Jednak zwykli trekkerzy, wchodzić do niej nie powinni – zresztą na wejściu jest zwykle napis o tym informujący. Przyjęte jest, że turyści patrzą na obóz z miejsca oznaczonego stosownym kamieniem i po zrobieniu zdjęć wracają do najbliższej wioski (Gorak Shep) oddalonej od bazy o dwie godziny drogi. Wstęp do bazy jest bowiem tylko dla jej mieszkańców.
Zdradzimy Wam jednak, jak wygląda na co dzień bazowe życie.
Budzi mnie osuwający się z namiotu śnieg. W Katmandu upał jak diabli, podczas gdy na tej wysokości śnieg to normalka. W momencie, gdy wychodzące zza gór słońce oświetla mój namiot, już wiem, że i tak już dłużej nie pośpię. Bo choć na zewnątrz wciąż jeszcze rześko, zaraz w namiocie zrobi się sauna.
Zresztą nie pośpię też z innego powodu – nacisku na pęcherz, a tzw. pee bottle (butelka na siki) już od trzech godzin stoi pełna. Ech, z tym sikaniem to zawsze w wysokich górach problem. Żeby się aklimatyzować, trzeba dużo pić (dobowa norma to 4-5 litrów), no a potem są tego skutki. Z drugiej strony, nikt z namiotu wychodzić po nocy nie będzie, bo po co się wyziębiać i tracić energię. Nie mówiąc już o tym, że w wyższych obozach może to być po prostu niebezpieczne. Sytuację ratują więc wynalazki takie jak butelka i dedykowany dziewczynom lejek. W dzień to co innego – potrzeby fizjologiczne załatwia się w namiotach toaletowych do wkopanej w lodowiec beczki. A że baza znajduje się na lodowcu, to pod warstwą kamieni jest żywy lód. Kiedy beczka się zapełni, któryś z tragarzy znosi ją na dół do utylizacji. Od pewnego czasu w Nepalu bardzo dba się o czystość nawet powyżej 5000 m n.p.m.
Tymczasem baza tętni już życiem na całego. Świadczą o tym odgłosy muzyki. Szerpowie uwielbiają puszczać głośno swoje piosenki, więc jeszcze trochę i będę znała ich słowa na pamięć. Ale wolę to szerpańskie disco polo niż warkot helikopterów, które przy dobrej pogodzie kursują niemal na okrągło. Bo w bazie są aż trzy lądowiska. Okej, czas wygrzebywać się ze śpiwora!
Osobliwy gong (czytaj: walenie kucharza w pusty garnek) obwieszcza, że śniadanie już gotowe. Zanim wejdziemy do mesy, musimy dokładnie umyć ręce. Baniak z ciepłą wodą jest przygotowany, obok leży mydło, a na „deser” jeszcze odkażacz spirytusowy. Wszyscy grzecznie z tego korzystają. A co jeśli ktoś zapomni? Ano zaraz inni mu o tym przypomną. Dbanie o nieprzenoszenie zarazków jest we wspólnym interesie, bo przecież nikt nie zamierza wyeliminować się ze zdobywania góry przez jakieś choróbska, a te w bazie są dość powszechne.
Chwilę potem wjeżdża śniadanie: omlet albo jajko sadzone (nie pamiętam dnia w bazie bez takiej formy jajek), tosty, ale przede wszystkim owsianka! Od przedszkola jej nie znoszę, ale tutaj nie ma zmiłuj – owsiany „porrige” („poridż”) to potrawa, którą wszyscy cenią, bo jest pożywna. Najlepiej wchodzi mi z miodem, ale ten rano jest zawsze zamarznięty i wymaga wkładania go do miseczki z gorąca wodą.
...
Dołącz do grona naszych prenumeratorów aby przeczytać tekst w całości.
Pozostało 64% tekstu do przeczytania.
Wykup dostępJeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!