Z podróżnikiem Marcinem Franke, rozmawia Kuba Terakowski.
W turystyce modne są teraz wszelkiego rodzaju minimalizacje, a to ciężaru bagażu, a to wysokości kosztów. Jesteś w tym ekspertem, bo podczas dwutygodniowego pobytu w Holandii wydałeś 2,5 euro. Czy w górach możesz pochwalić się równie spektakularnym wynikiem?
W górach nie jest to takie proste. Owszem, można sporo zaoszczędzić na przykład na noclegach, śpiąc na dziko. Ale aby nie doświadczać wówczas dyskomfortu, należy zaopatrzyć się w ekwipunek lepszej jakości, niż ten potrzebny turystom korzystającym ze schronisk. Namiot, hamak lub tarp, dobra karimata, ciepły śpiwór, kuchenka, liofilizat, to wszystko sporo kosztuje. Wystarczyłoby na setkę noclegów na sali wieloosobowej. Survival to kosztowna zabawa. Z drugiej strony dobry sprzęt może służyć latami, mój namiot ma ćwierć wieku i bynajmniej nie leży zapomniany na pawlaczu. Był dość drogi, ale to procentuje przez dziesięciolecia.
Konkluzja jest zatem oczywista, że - jak mówi przysłowie - kto mało płaci, ten dwa razy płaci, lecz to już inny aspekt oszczędności.
Tak, zatem w górach, w tych odludnych, można przez wiele dni nie wydać ani grosza, bo po prostu nie ma gdzie i na co. Jednak sprzęt i ekwipunek, który trzeba zawczasu zgromadzić i zabrać na taką wyprawę, to inwestycja. A minimalizm wymaga doświadczenia.

Marcin Franke - trekking na płaskowyżu Hardangervidda w Norwegii,
fot. Katarzyna Świerzy
Byłem najmłodszym przewodnikiem
A Ty jak je zdobywałeś?
Kurs przewodnika beskidzkiego zrobiłem w trzeciej klasie szkoły średniej, "blachę" dostałem przed maturą i byłem najmłodszym przewodnikiem w swoim kole. Dzisiaj - o ile wiem - nie można otrzymać takich uprawnień przed zaliczeniem egzaminu dojrzałości. Pierwsze górskie szlaki przetarłem podczas wyjazdów kursowych, po raz pierwszy nocowałem wówczas na dziko, przemierzałem długodystansowe trasy, prowadziłem bazy namiotowe. Na studiach - a jestem absolwentem geografii - poszerzyłem krąg eksploracji o Skandynawię, Dolomity, Pireneje, Alpy i Atlas. Raz po raz wyjeżdżałem coraz dalej, aż wyruszyłem na wyprawę dookoła świata. Można więc powiedzieć, że moja podróż wokół globu rozpoczęła się w Beskidach.
Wspomniałeś o prowadzeniu baz namiotowych. Które masz na myśli?
Byłem bazowym na Głuchaczkach w Beskidzie Żywieckim, prowadzonych przez Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich w Katowicach.
Byłeś "środkowym", czy miałeś więcej pracy?
Tylko "środkowym". Ci rozstawiający lub zwijający bazę mają bez porównania trudniej, "środkowi" tylko przyjmują i przekazują bazę.
Ale muszą też o nią zadbać.
Oczywiście, ale to już sama przyjemność. Ognisko, gitara, ciekawi ludzie, nocne rozmowy… Licznie odwiedzały nas wtedy obozy wędrowne. Czytałem książki o himalaistach i jak tamci bazowi, wychodziłem na spotkanie moich gości z kubkami gorącej herbaty. To były czasy...
Coś się zmieniło? Głuchaczki istnieją nadal.
Tak, i prosperują, o ile wiem, znakomicie. Turystów jest z roku na rok więcej. Bazy są popularne, bo oferują bardziej górską atmosferę niż schroniska. Zmieniły się natomiast moje priorytety. Może wstyd przyznać, lecz mając teraz znacznie mniej czasu, pierwszeństwo przyznaję dalekim podróżom, polskie góry wciąż odkładając na później. Na Głuchaczkach nie byłem więc od kilkunastu lat.
Podróż na sześciu kontynentach
A gdzie byłeś przez ten czas?
W Indiach (Ladakh), Pakistanie, Nepalu i Chinach - koleją Transsyberyjską, a także Patagonii, Ziemi Ognistej, w USA i Kanadzie, Australii i Nowej Zelandii, w Maroku i wielu innych miejscach. Przejechałem autostopem Europę, w ten sposób dotarłem też do Afryki i Azji, podróżowałem tak również po Ameryce Południowej oraz wspomnianej Australii. Objechałem Islandię, Sardynię i Korsykę na rowerze. Trudno mi to wszystko wymienić tak jednym tchem, byłem w ponad 60 krajach na sześciu kontynentach.
Wędrowałeś także po górach?
Tak, góry zawsze były dla mnie istotne i wielokrotnie stanowiły cel, któremu podporządkowywałem plany. Zostałem pilotem wycieczek, aby częściej w nich bywać. Cztery raz prowadziłem grupy po Patagonii.

Marcin Franke w drodze do Landmannalaugur na Islandii,
fot. Justyna Waluś
Bliższych gór też jednak nie zaniedbałeś. Stowarzyszenie Silesia Adventure Sport, którego jesteś prezesem, organizuje imprezy sportowe. Ich trasy prowadzą po Beskidach.
Owszem, lecz naszą perełką są Mistrzostwa Katowic w Biegu Górskim, a hasłem "Górskie biegi w sercu Śląska". Brzmi to dość przewrotnie, bo ma zwracać uwagę i to się udaje. Na górskie biegi jest bowiem teraz boom, co weekend można startować w innym. A nam zależy na promocji naszych podwórek. Chcemy pokazać, że też są ciekawe i nie brakuje im atrakcji. Jest wśród nich hałda o wysokości 339 m n.p.m., w katowickiej dzielnicy Kostuchna, czyli drugi szczyt w Katowicach, bo najwyższy to Wzgórze Wandy (357 m n.p.m.). Z tej hałdy świetnie widać Pilsko i Babią Górę, a przez lornetkę nawet Tatry. Wytyczyliśmy więc na Kostuchnie trasę, na której można nieźle się zmęczyć, biegając tylko po ścieżce z widokiem na Beskidy. Nasze mistrzostwa, obok Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich, to najbardziej górskie spośród miejskich biegów w Polsce.
Hanys wie swoje
Od jak dawna je organizujecie?
Od trzech lat. Pierwsza edycja, pod nazwą Śląskie Biegi Górskie, odbyła się w czterech miastach: Świętochłowicach, Tarnowskich Górach, Katowicach i Chorzowie. Dwie następne już tylko w Katowicach, bo zdobywanie pozwoleń od władz pozostałych miast i kopalń okazało się trudniejsze od pokonania trasy... (śmiech). Raz odmówiono nam pod pretekstem ryzyka samozapłonu, chociaż bieg miał odbyć się jesienią. Tymczasem hałdy nie zapalają się nawet latem podczas największych upałów. Znam je jak własną kieszeń, bywam tam kilkanaście razy w roku.
Hałda to w mniemaniu przeciętnego gorola miejsce niezbyt przyjemne. Kurzy się, śmierdzi, dymi, pali... Lepiej trzymać się z daleka. Zdrowo jest tak biegać po hałdach?
Myślę, że zdrowo, gdyż hałdy, na których organizujemy mistrzostwa są już zrekultywowane. Na Kostuchnie rosną drzewa i krzewy wyższe od człowieka. Park Śląski w Chorzowie, do którego ciągną wycieczki, to przecież także stara hałda. A w Parku Repeckim w Tarnowskich Górach, sztolnie mają po 200 lat. Gorol może więc myśleć, że hałda to stos miału, lecz hanys będzie wiedział swoje... (śmiech).
Jak długa jest trasa Mistrzostw Katowic w Biegu Górskim?
Ta krótsza, prowadząca wyłącznie po hałdzie ma pięć kilometrów, ale przewyższenia ponad 200 metrów. Dzięki wielu "agrafkom" góra-dół, góra-dół, czas potrzebny na jej pokonanie jest o siedem, osiem minut dłuższy niż na płaskiej, asfaltowej "piątce". Można tam ducha wyzionąć. Dłuższa trasa, prowadząca z Kostuchny na hałdę w Murckach, ma 20 km długości.
Ilu zawodników startuje w Waszych biegach?
Co roku po około 150. Zawodnikom potrzebna jest wyłącznie "silna łydka", bo trasę trzeba tylko przebiec, po drodze nie ma żadnych zadań specjalnych. Impreza miała jednak wybitnie rodzinny charakter, gdyż kibicować na trasie można było, niemal nie wstając z kocyka. Dzięki "agrafkom" na stokach dzieci mogły prawie bez przerwy widzieć biegnącą mamę lub tatę. Nie to, co na trasie górskiego biegu, gdzie swojego faworyta można zobaczyć tylko w jednym miejscu: na starcie, mecie lub gdzieś po drodze. I ten rodzinny wymiar imprezy bardzo chwalą sobie wszyscy. Nie poprzestajemy jednak na organizacji biegów górskich w miastach, trasy niektórych imprez prowadzą także po górach.
Na przykład?
Poprzednią edycję naszych zawodów na orientację z cyklu Silesia Race zorganizowaliśmy w rejonie Węgierskiej Górki koło Żywca. Najambitniejsza z tras miała 150 km w trzech etapach: biegowym, rowerowym i na kajaku. Od kilku lat prowadzimy też akcję promującą rajdy przygodowe (ang. adventure race), niegdyś bardzo popularne, dziś nieco zapomniane w Polsce.
Dlaczego?
Właściwie nie wiadomo. Może dlatego, że rajdy przygodowe wymagają od zawodników większej wszechstronności? Do rajdów trzeba bowiem trenować bieg, rower, rolki, narty, siłę i pływanie, a do ultra - tylko bieg. No i wisienka na torcie - nawigacja. Na rajdach trasę wyznaczamy sobie sami na podstawie mapy, kompasu, punktów kontrolnych, a to już dla niektórych wiedza tajemna. Rajdy przygodowe organizujemy nawet w Katowicach, to nasza sztandarowa impreza, odbyło się już dziewięć edycji, dziesiątą odroczył koronawirus.
Himalaje na Śląsku
Za to w ostatniej chwili udało się Wam zorganizować Himalajską Grę Terenową w Katowicach.
Tak, to było 17 lutego, z okazji 40. rocznicy zimowego zdobycia Mount Everestu. Chcieliśmy w ten sposób upamiętnić to wydarzenie. Trasa zaczynała się w Lukli, którą zlokalizowaliśmy w szkole na nizinach, prowadziła przez symboliczne Namche Bazaar, a kończyła na Evereście, czyli hałdzie w Murckach. Po drodze zawodnicy musieli poprawnie nazwać kilka elementów sprzętu alpinistycznego oraz odgadnąć nazwy szczytów na zdjęciach. Trzeba też było ugotować obiad w menażce, przejść po moście linowym nad imitacją szczeliny, przeszukać lawinisko, czyli znaleźć nadajniki w lesie oraz pomóc w transporcie poszkodowanego. Całość zakończyła prelekcja Artura Małka, zimowego zdobywcy Broad Peaka. Startować można było w zespołach osób dorosłych lub w kategorii rodzinnej, z przynajmniej jednym dzieckiem. Pierwsi mieli rywalizować na trasie, drudzy bawić się i uczyć. Ale okazało się, że te trzy elementy przenikały się w obu grupach. Uczestnicy byli naprawdę zachwyceni, namawiali nas do organizowania następnych, podobnych imprez.
Zorganizujecie?
Epidemia trochę pokrzyżowała nam plany, ale myślimy o kilku kolejnych grach terenowych w Katowicach. Jedną z nich chcemy poświęcić Pawłowi Edmundowi Strzeleckiemu, bo w tym roku minęła 180. rocznica odkrycia Góry Kościuszki. Zależy nam na przybliżeniu dzieciom i dorosłym tego wyjątkowego podróżnika.
Wspomniałeś, że "blachę" zdobyłeś jako najmłodszy przewodnik w kole, korzystałeś z niej potem?
Nie, kurs zrobiłem tylko dla siebie, zależało mi na umiejętnościach i wiedzy, które wówczas zdobyłem, a nie na oprowadzaniu podopiecznych po górach. Pamiętam, że na kursie, jako 17-latek, po raz pierwszy w życiu poczułem się prawdziwym mężczyzną. Głównym zadaniem podczas wakacyjnych praktyk było tak zwane "przejście", czyli dwutygodniowa wyprawa przez najbardziej odludne pasma Beskidów. Część z odcinków musieliśmy pokonać samotnie i samodzielnie zadbać o wyżywienie i nocleg, a czasy były tak wyżyłowane, że o zejściu do sklepu w dolinie trzeba było zapomnieć. Schronisk też nie było na tej trasie. Dla niepełnoletniego chłopaka samotny nocleg w lesie pod drzewem był naprawdę nie lada wyzwaniem.
Kurs pilota wycieczek zagranicznych też zrobiłeś tylko dla siebie?
Poniekąd. Zawsze marzyłem o wyprawie do Patagonii, zawsze chciałem zobaczyć takie góry jak Fitz Roy, Cerro Torre, Torres del Paine. Jako pilot mogłem pojechać tam na koszt grupy, a dzięki czterokrotnym pobytom udało mi się zrealizować cały plan. Zazwyczaj bowiem - jako uczestnicy wycieczek - jedziemy do Patagonii tylko raz i od kaprysów pogody zależy, czy wyruszymy na szlak, czy utkniemy w schronisku lub namiocie. Ja z pogodą w Patagonii zremisowałem: dwa do dwóch. Mam nadzieję, że następny punkt będzie dla mnie...
Marcin Franke
Ma 42 lata, mieszka w Katowicach. Absolwent Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego oraz podyplomowo Sportu i Turystyki na katowickiej AWF. Uczy geografii, pilotuje wycieczki, organizuje imprezy na orientację.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!