Pierwszy raz wyruszyłam w góry we flanelowej koszuli i z drelichowym plecakiem na grzbiecie w czasach głębokiego dziadocenu, gdy Polska była jeszcze ludowa, a nasi lodowi wojownicy święcili triumfy w najwyższych górach świata. Miałam wtedy 8 albo 9 lat, a obraz niebotycznych szczytów trwale zapadł mi w pamięć i przeniknął wyobraźnię, skwapliwie podsycaną przez książki, filmy i rodziców-wagabundów.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 5(32)/2023.
Tekst Anna Betlejewska
„Po asfalcie czy przez piach
Gładko czy po kocich łbach
Taki mi się trafił fach
Życie w drodze”
W. Młynarski
Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku turystyka górska z pewnością nie była jeszcze masowa. I choć wedle nośnych haseł „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”, to wielu rzeczy postrzeganych aktualnie jako zupełnie podstawowe wyposażenie turysty w ogóle jeszcze nie produkowano, albo były po prostu niedostępne w naszym kraju. Liofilizowana żywność, batony energetyczne czy izotoniki to obecnie dla wielu wyprawowe must have; onegdaj szczytem marzeń była puszkowana ambrozja pod tytułem: „Paprykarz Szczeciński”, ewentualnie „Pasztet Mazowiecki”.

Podejście żółtym szlakiem, który prowadzi na Szpiglasową Przełęcz. Zdjęcie Anna Betlejewska
Nieco później do menażek szturmem wdarły się zupki chińskie i tzw. gorące kubki, które miały kubkom smakowym sporo do zaoferowania, jednak ich wartość odżywcza była praktycznie żadna. Pomimo to niepodrabialny smak „Złotego kurczaka” działa na mnie jak powieściowa magdalenka Marcela Prousta – teleportuje natychmiast kilkadziesiąt lat wstecz pod łaskawą strzechę schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, gdzie wrzątkiem zalewało się wyczekaną zupkę.
Wracając do skarg i zażaleń - nie było kijków trekkingowych, kolorowej, wszystko mającej odzieży technicznej, map innych niż te papierowe, dalekosiężnych, nafaszerowanych lumenami czołówek, lekkich kartuszy z gazem i markowego obuwia… A jednak, po drugiej stronie medalu jasno świeciły plusy dodatnie: brak tłumów na szlakach i kolejek na szczyt, brak opłat wszędzie i za wszystko, czy wreszcie coś, co kwitło na żyznym gruncie wszelkich niedostatków: ludzka pomysłowość. Pomimo i na przekór, życie było jednak prostsze. Górale nazywają to krótko - śleboda.

Zdjęcie Adobe Stock
Od tamtych beztroskich dni minęły trzy dekady z nawiązką. Wędrówki solo zamieniłam na łazęgę w tandemie z mężem Michałem, a w kolejnych latach do zespołu dołączył trzeci, genetycznie obciążony włóczęgostwem powsinoga, nasz syn - Piotrek i w ten oto sposób już czwarte pokolenie trampów w rodzinie przemierza szlaki nad poziomem morza i nie tylko.
Na okoliczność okrągłych urodzin z czwórką z przodu, niezawodna ekipa moich najbliższych koleżanek z czasów harcerskich, zrzeszonych pod wdzięcznym akronimem N.O.C.N.I.K (wyjawienie nazwy obłożone jest klątwą, więc lepiej niech pozostanie ona tajemnicą) zafundowała mi w prezencie wejście na Mnicha z przewodnikiem. To było moje przewlekle odraczane do realizacji marzenie. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu wyceniana najniżej w skali taternickiej Droga przez Płytę to żadne wyzwanie, a jednak Mnich to góra symbol, mekka wspinaczy, której sylwetka widnieje na przewodnickiej blasze. Dlatego szczerze brakowało go w moim górskim portfolio. Na voucherze prezentowym widniała adnotacja: „dla dwojga”, ale spojrzeliśmy na pisklaka i od razu było jasne, że idziemy w komplecie.
Padło na ostatni weekend sierpnia. Chcieliśmy zamknąć tą przygodą wakacje, zanim wrzesień z jego całym szkolno-zawodowym zamieszaniem sieknie nas w czoło jak nadepnięte znienacka grabie. Na przekór niepomyślnym prognozom byliśmy zdeterminowani, by złapać okno pogodowe. I tak o godzinie 6, po sprawnym pokonaniu odcinka Drogi Oswalda Balzera, staliśmy przed schroniskiem nad Morskim Okiem (ok. 1410 m n.p.m.), wpatrzeni w czoła tatrzańskich olbrzymów, zasnutych chmurami, przez które przebijała się jedna, płonąca złotem turnia!
Smukła iglica Mnicha o brzasku, w pierwszych promieniach wschodzącego słońca wyglądała baśniowo, jak piramida z drogocennego kruszcu wzniesiona ku czci jakiegoś krwiożerczego, azteckiego bóstwa.
– Idę po Ciebie – pomyślałam, chociaż osławiona północno-wschodnia ściana góry wyglądała, nawet z tak dużej odległości, złowrogo i wyniośle. Na szczęście nie dane nam było zabrnąć zbyt daleko w chaszcze wątpliwości, bo przewodnik zarządził odprawę.
W schronisku rozdzieliliśmy sprawiedliwie szpej, każdy dostał do plecaka swój przydział. Jeszcze tylko kęs kanapki, łyk wody i wyruszyliśmy bez zwłoki, bo zaplanowana marszruta miała w założeniu przechytrzyć zakusy deszczowych chmur, które bimbają sobie na gore-texowe membrany. W powietrzu czuć już było nadchodzącą jesień. Spostrzegłam na okrytej pierwszymi owocami jarzębinie żółty szlak. Zapowiedź słonecznej pogody? Zwiastun powodzenia wyprawy?

Autorka tekstu z rodziną na szczycie. Zdjęcie Anna Betlejewska
Każdy z nas trojga inaczej przeżywa wędrówkę. Nauczyłam się akceptować tę odmienność i cieszyć doświadczeniem drogi po swojemu. Chłopaki prą do przodu jak nakręceni, traktują przygodę w kategoriach sportowego wyczynu. Ja również lubię wysiłek i zamierzam uciec przed starością na własnych nogach, ale przede wszystkim idę w góry po zachwyt. Uwielbiam robić zdjęcia, ale potrzebuję też zatrzymać się i chłonąć. Nie usidlam wtedy rzeczywistości łapczywym obiektywem aparatu, ale staram się zapamiętać wszystko, czego szklane oko nie uchwyci – zapach wiatru, grę światła w kosówce, łoskot wody spływającej po skałach. Szukam piękna, karmię się nim, na zapas upycham w kieszenie, żeby wystarczyło mi go na czarne godziny. Sumiennie zapracowałam na ksywę „Paszczak”, bo schylam się czule nad wszelkim napotkanym zielskiem. Nierzadko, z nosem w przewodniku do oznaczania roślin zapadam w chaszcze. Okazjonalnie posługuję się również drugim mianem: Gąsiennica-Przerwa-Zasapka, nadanym mi przez chłopaków, z którego tłumaczyć się nie mam zamiaru.
Po zarejestrowaniu każdej napotkanej goryczki trojeściowej, wierzbówki kiprzycy, czy wzorca geograficznego na skalnym załomie, wreszcie dotarłam do Wyżniej Mnichowej Płaśni (ok. 1650 m n.p.m.), gdzie męska część wyprawy, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, dała mi do zrozumienia, że prędzej doczekaliby się kolejnego zlodowacenia, niż mnie. Przewodnik kończył właśnie opowiadać legendę o mnichu z Czerwonego Klasztoru, tymczasem Mnich jakby poczuł, że podstępnie chcemy zajść go od tyłu (nunataki są nieufne z natury), spochmurniał i naciągnął na plecy cuchę gęstych chmur. Zaczęło mżyć.
W porozumieniu z przewodnikiem zdecydowaliśmy, że zastany warun to gratka dla koneserów i żal byłoby przegapić tak dobrze zapowiadającą się chłostę wiatru i sikawicy na szczycie. W każdym razie póki nie zacznie ciepać żabami można uznać, że pogoda jest odpowiednia. Spojrzeliśmy pytająco w kierunku syna. Piotrek przyjął na 10-letnią klatę postawione wyzwanie. Wspina się już od dwóch lat w kameralnym lubelskim klubie, ale skała nie paździerz, wiadomo - inny wymiar.
– To dobry moment na „rytuał przejścia” – pomyślałam, patrząc jak już po chwili drobna sylwetka zwinnie napierała ku górze w geometrycznym labiryncie skał.
Podążając za chłopakami miałam tylko jedno przemyślenie, że stanowczo za mało „pakowałam na buły”. I choć wiadomo, że „każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem jest szczególnym dobrem narodu”, to akurat we wspinaczce tego dobra lepiej nie mieć w nadmiarze, bo nadprogramowe kilo-zasoby trzeba potem targać na szczyt.
Zgrabiałymi z zimna dłońmi badałam kolejne krawądki, szukałam szczeliny na ćwierć-podeszwy, starając się nie zbaczać myślami w ziejącą pod nami przepaść. „Lufa” była miejscami jak marzenie. Wspinaczka nie trwała długo, chociaż mokra lina, śliskie skały i przejmujący chłód sprawiły, że stopień trudności znacząco wzrósł. Wszystko to jednak przyćmiła radość ze zdobycia szczytu (2067 m n.p.m.), skąd przez zasłony chmur migały, przesuwając się jak kadry w poklatkowym filmie: tafla Morskiego Oka i mniejsze oczko Czarnego Stawu, nieco już rudawe zbocza Miedzianego, skalne urwiska odległych Rysów, trud drogi i wszystkie przyziemne sprawy, które przez ten krótki moment, kiedy stoi się na szczycie tracą na znaczeniu. Śleboda!
– Zrobiłeś to wariacik! – przybijając piątkę, wypalił do Piotrka wspinacz z drugiej ekipy, która chwilę po nas osiągnęła szczyt.
Na twarzy młodego zarumieniła się nieśmiało satysfakcja. Odnoszę wrażenie, że budowanie relacji na stelażu dobrych wspomnień, dzieląc trud i radości szlaku szczególnie udaje się w górach. Mam nadzieję, że ta rodzinna pasja zawsze będzie nas spajała. Z reporterskiego obowiązku, na koniec wycieczki przewodnik strzela z ukosa fotkę. Zerkamy w obiektyw bez modnych póz, bo wiatr szarpie nas za kaptury i mierzwi włosy, a i deszcz zrobił swoją robotę w charakteryzacji.
Z asekuracją zjeżdżamy po kolei, około 30 metrów ku Dolinie za Mnichem. Powrót do schroniska, a następnie na parking w Palenicy Białczańskiej przebiega na tyle sprawnie, że już w południe siedzimy przy kwaśnicy w naszej ulubionej knajpce w Murzasichlu. W końcu nawet w powieściach niemal każda dobra przygoda kończy się ucztą.
Krótka myśl z drogi powrotnej ku dolinom. Czwarta dycha. Z góry lepiej widać to, co minęło, ale też łatwiej patrzeć z nadzieją na całą nadchodzącą dekadę. Bo przecież czterdziecha, to kolejne 10 lat sponsorowanych przez cyferkę cztery - konkretny kawałek czasu wart zapełnienia dobrymi przygodami. Jest o co walczyć i za co dziękować.
Mijają ustroje i nastroje, a szczyty wciąż niebotyczne trwają, choć nam się przemija nierzadko zbyt szybko i błaho. Chyba to mnie ciągnie do gór - ich cierpliwa odwieczność i poczucie, że można przez chwilę być jej częścią. Stałam już na wielu szczytach Karpat, ale wciąż nie umiem tak do końca powiedzieć czego dokładnie szukam w górach i czy już to znalazłam. Oby zawsze było to coś nowego. W górach odkryć i zachwytów wystarczy nam do końca życia.
Dojazd
Żeby wejść na Mnicha, trzeba się dostać do Morskiego Oka. Pamiętajcie, że parking na Palenicy trzeba rezerwować ma www.tpn.pl (standardowa cena to 35 zł). Warto jednak wybrać dojazd busem.
Noclegi
Schronisko na w Dolinie Roztoki
tel. 609 001 760
www.schroniskoroztoka.pl
Schronisko nad Morskim Okiem
tel. 18 207 76 09, 602 260 757
www.schroniskomorskieoko.pl
Szlaki
czerwony: Palenica Białczańska – Morskie Oko 2 h 15 min ↑ 1 h 50 min ↓
żółty, czerwony: Morskie Oko – Wrota Chałubińskiego 2 h 30 min ↑ 2 h ↓
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Czwarta dycha warta Mnicha".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie