Reklama

Bieg Ultra Granią Tatr - 71 km przez niemal całe polskie Tatry

71 km po niemal całych polskich Tatrach i ponad 5000 metrów sumy podbiegów. Do tego status najbardziej kultowego biegu górskiego w Polsce. Mówi się, że nie jesteś prawdziwym ultrasem, jeśli go nie ukończyłeś. Panie i Panowie, oto Bieg Ultra Granią Tatr.

 

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 5(32)/2023.

 

Na grani w rejonie Goryczkowej Czuby, w tle Kopy Liptowskie. Zdjęcie Katarzyna Gogler

 

Marzyłem o nim, odkąd zacząłem truchtać po osiedlowych ścieżkach. Ilekroć wędrowałem po Tatrach w sierpniowym skwarze, widok zdyszanych zawodników przebiegających po grani jak kozice, rozpalał zmysły i pobudzał wyobraźnię. Wszędzie ekspozycja, dużo skał, luźnych kamieni, znaczne przewyższenia i ta cholernie zmienna pogoda z upałem przeplatanym burzami.

 

Nic dziwnego, że w każdej edycji chętnych do startu jest trzykrotnie więcej niż pula 350 dostępnych miejsc. A dodatkowego prestiżu dodaje system kwalifikacji – losowanie poprzedzone zebraniem punktów weryfikacyjnych z innych biegów ultra (dłuższych niż 42 km) w Polsce i na świecie. No i to wyczekiwanie na swoją szansę, bowiem od pierwszej edycji w 2013 roku, bieg był rozgrywany co dwa lata. Ale to nie koniec. Nie wystarczy być cierpliwym i przejść przez restrykcyjne sito organizatorów. Trzeba jeszcze ukończyć tego potwora w limicie 16 godzin i 30 minut, czyli biegnąć od świtu do zmierzchu. Uciekając po drodze przed pośrednimi limitami na punktach kontrolnych.

 

- To co szaleńcy? Jesteście gotowi na długi tatrzański dzień? – zaczepia nas ironicznie kierowca busa wiozącego zawodników na Siwą Polanę.

 

 

Ku płonącym szczytom

 

Dokładnie tu, na wlocie do Doliny Chochołowskiej zaczynamy tak długo wyczekiwaną przygodę. Punktualnie o godz. 4.30. Jeszcze tylko kontrola obowiązkowego wyposażenia, m.in. długie spodnie w plecaku, rękawiczki czy folia NRC na wypadek załamania pogody i można odpalać czołówki. Nagle, kolorowa fala biegaczy wciąga mnie w las. Zaczęło się. Delikatnie, żeby dobrze poznać przeciwnika i wsłuchać się we własne tętno.

 

Lekki, siedmiokilometrowy podbieg pod schronisko na Polanie Chochołowskiej to jeden wielki hamulec ręczny. Kto teraz przeszarżuje z tempem, zapłaci frycowe za parę kilometrów.

 

- Jeśli myślisz, że biegniesz zbyt wolno, to jeszcze wyhamuj – słyszę za plecami porady od serca.

 

Cała trasa biegu poprowadzona jest technicznymi i nierzadko wąskimi szlakami. Zdjęcie Kuba Witos

 

A przecież to nawet nie są porządne góry. Łapanie wysokości to dopiero podejście na Grzesia (1653 m n.p.m.) i dalej na Rakoń (1879 m n.p.m.). Ale uwierzcie na słowo – warto było się zasapać na tym odcinku. Wschód słońca na Długim Upłazie wart jest miliona dolarów. Kula ognia przebija się przez płaską jak stół linię chmur, skręca nad poszarpane granie i prowadzi nas na stromą kopułę Wołowca (2064 m n.p.m.).

 

Na tym etapie stawka biegaczy jest już mocno rozciągnięta. Czołówka minęła Jarząbczy Wierch (2137 m n.p.m.), a ja walczę o przetrwanie na technicznym zbiegu w kierunku Łopaty (1958 m n.p.m.). Zaś ogon tej ludzkiej stonogi wypełza znad kosówek ponad Wyżnią Chochołowską Doliną. I o dziwo, mając w nogach 16 km na dużych wysokościach, czuje się całkiem dobrze. Może to endorfiny tryskające po trzech godzinach wysiłku? Albo adrenalina buzująca we krwi na widok przebiegających obok kozic… i monstrualnej kopuły Starorobociańskiego Wierchu (2176 m n.p.m.). Nogi bolą już od samego patrzenia. Najpierw, jakby na zachętę, dostajemy przyjemny zbieg na Kończysty Wierch (2003 m n.p.m.). Wiatr we włosach, promienie słońca muskają skórę, świstaki zawijają w te sreberka. A chwilę później, jakby obuchem w głowę, wyrasta ta piramida Starorobociańskiego. Najwyższa w polskiej części Tatr Zachodnich. Przyznaję, tuż już zaczynam czuć mięśnie. I z dziką satysfakcją odbieram gratulacje od sędziego na szczycie.

 

- To sobie teraz dobijesz udka. Ósemeczka szybko w dół do Kościeliskiej – rzuca na odchodne, podkręcając wąsa.

 

Miał na myśli rzecz jasna kilometry. I pominął przedzieranie się przez skalistą grań Ornaku, gdzie prędzej używa się rąk niż myśli o bieganiu. W przeciwieństwie do desantu z Iwaniackiej Przełęczy (1461 m n.p.m.), gdzie lecę na łeb, na szyję. Po błocie, śliskich kamieniach, wprost na pierwszy punkt żywieniowy przy schronisku na Hali Ornak.

 

Po wybiegnięciu z Doliny Chochołowskiej wita nas przepiękny wschód słońca. Zdjęcie Kuba Witos

 

 

Ciemniak z rekordem

 

Zegarek już piszczy oznajmiając 26 km. Od startu minęły 4 godziny i 45 minut. Wobec limitu wynoszącego na tym etapie 6 godzin, jest dużo lepiej niż się spodziewałem. Bilans zapasów? Połknąłem dwa żele, jednego batona i wypiłem ponad dwa litry izotoniku. Dlatego na kolejny odcinek muszę wyjść zatankowanym pod korek, nie tylko w bukłaku.

 

Przede mną podejście na Ciemniak (2096 m n.p.m.), czyli największa dzida na trasie. Blisko 1000 metrów pionu na niespełna siedmiu kilometrach. Przez zacienioną Dolinę Tomanową, a wyżej, już w pełnym słońcu wypalającym resztki wody z ciała. Na zachętę organizator dołożył nagrodę specjalną - premię górską dla najszybszej kobiety i najszybszego mężczyzny na tym segmencie. Dodam tylko, że idąc spacerem, bez presji czasu, taka walka zajmuje ok. 4 godzin. A zwycięzca premii i jednocześnie całego biegu Tomasz Skupień przebiegł ten fragment w kosmicznym czasie 1:04.53! Cóż.. na mnie kolejny limit w Murowańcu też nie poczeka, więc tam, gdzie jeszcze mogę, to podbiegam. W bardziej stromych miejscach przechodzę do marszu i stukam kijami o te rozgrzane wapienie i dolomity, starając się utrzymać równe tempo.

 

- Nie zatrzymuj się, nie siadaj nawet na chwilę, bo już nie wstaniesz – kołaczą mi w głowie porady kumpla startującego przed dwoma laty.

 

Miał rację. Lepiej powoli, ale ciągle w ruchu. Dzięki temu na pierwszym z czterech szczytów Czerwonych Wierchów melduję się po godzinie i trzech kwadransach od wyjścia z Hali Ornak. Z czarnymi kropkami przed oczyma, ale jednak.

 

Teraz pójdzie szybciej. Hyc Krzesanica (2122 m n.p.m.), falowanie i spadanie przez Małołączniak (2096 m n.p.m.) i w samo południe jestem już na Kopie Kondrackiej (2004 m n.p.m.). Teoretycznie, przez duży tłok na szlaku, powinno być trudniej. Ale doping tych wszystkich turystów, nieustające brawa, okrzyki i poklepywanie po plecach dodają każdemu z zawodników dodatkowej mocy. Nawet nie wiem, kiedy przeleciałem przez Goryczkową Czubę (1913 m n.p.m.) i Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m.) na tym bonusowym paliwie! Tak oto od najbliższego checkpointu dzieli mnie szybciutki zbieg na Halę Gąsienicową. Niezmiennie w szpalerze wiwatujących kibiców.

 

Piorunem na grań

 

Pod schroniskiem Murowaniec łapię poważny kryzys. W nogach mam już maraton, pokonany 50 minut przed limitem wyznaczonym na 9 i pół godziny. Siadam na ławach, wypijam chyba z litr coli, ale dopiero dwa talerze zupy pomidorowej stawiają mnie do pionu. W sam raz przed ostatnim poważnym wyzwaniem - przełęczą Krzyżne (2112 m n.p.m.).

 

Pierwsza runda to delikatne szturchanie, gdy przewijamy się przez Zadni Upłaz w trzewia Doliny Pańszczycy. Ostrzegawczy cios przyjmuję, widząc czarne chmury za plecami. Przy Czerwonym Stawie już grzmi, więc mamy nokaut. A zamiast panoramy Orlej Perci nad głową, widzę co najwyżej jakiś ciemny Mordor, do którego muszę wbiec z pierścieniem. Ale co mi tam, skoro padać zaczyna akurat na największym rumowisku. Skała staje się mokra dokładnie tam, gdzie trzeba użyć rąk. I już nawet nie mam złudzeń, że ta burza mnie ominie.

 

Wreszcie Krzyżne, słynące z genialnych widoków, wita mnie chmurą tak gęstą, że mógłbym ją nożem kroić. Spędzam tu dokładnie pięć sekund. I za poradą sędziego, który wraz z ratownikiem czeka na biegaczy na siodle, zaczynam bardzo ostrożny zbieg po kamieniach i płytach. Byle w dół, z dala od piorunów, do Buczynowej Dolinki.

 

Ulewa ustaje dopiero przed Wielkim Stawem w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Szybko mijam schronisko i człapiąc mokrymi butami zbiegam, ile sił w nogach do asfaltu przy Wodogrzmotach Mickiewicza na ostatni punkt żywieniowy. Z tak bardzo potrzebnymi kaloriami po tej nierównej walce na grani.

 

 

 

 

Zaraz czeka nas chwała

 

Znów można na chwilę usiąść, trochę wyschnąć i ogarnąć myśli przed finalnym etapem dzielącym mnie od mety.

 

- Jeszcze 14 kilometrów i czeka na was chwała – żegnają nas wolontariusze na odchodne.

 

Po tym co przeżyłem, to niemal błahostka. Ale wewnętrzny głos podpowiada „z szacunkiem panie Michałku”, bo szlak przez Rówień Waksmundzką potrafi wycisnąć z człowieka ostatnie siły. Szczególnie na początku, przez mokre zarośla i podbiegi wąskimi ścieżkami. Na szczęście im bliżej Doliny Suchej Wody i Polany Kopieniec, tym nawierzchnia jest wygodniejsza. Można puścić nogę prawie jak na asfalcie. I nawet lekki podbieg w stronę Przełęczy Nosalowej w promieniach zachodzącego słońca nie wydaje się taki straszny.

 

W końcu na ostatnich kilometrach biegnie się już głową, gdy do Kuźnic, niczym magnes, ciągnie mnie tona adrenaliny. Nie zwracam już uwagi, co i gdzie boli, tylko nasłuchuje wrzawy obok dyrekcji TPN. Tu spełniam swoje marzenie. Po 15 godzinach kończę przepiękną tatrzańską turę. Z medalem na szyi i gigantyczną satysfakcją. Po walce, kryzysie, burzy, potwornych podejściach, niekończących się zbiegach i epickim wschodzie słońca. Tak smakują najlepsze ultramaratony w górach. Spróbujcie tej przygody chociaż raz. Zwłaszcza, że od 2024 roku Bieg Ultra Granią Tatr będzie rozgrywany co roku.

 

 

 

SZÓSTA EDYCJA BIEGU ULTRA GRANIĄ TATR W LICZBACH 

  • Z blisko 350 zawodników, którzy wystartowali z Siwej Polany, bieg ukończyło 221 osób

  • 29 uczestników cofnięto z podejścia na Krzyżne w Tatrach Wysokich ze względu na burzę. Kontynuowali oni bieg do mety skróconą trasą, gdzie zostali sklasyfikowani po finiszerach, którzy zdążyli przebiec pełny dystans

  • Najszybszymi wśród mężczyzn okazali się Jan Elantkowski oraz Tomek Skupień. Na metę wbiegli wspólnie po 9 godzinach 21 minutach i 44 sekundach

  • Wśród kobiet z czasem 11 godzin 10 minut i 18 sekund tryumfowała Kinga Kwiatkowska, która jednocześnie ukończyła zawody na 10. miejscu w kategorii open

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE 

 

Dojazd

Na Siwą Polanę, czyli wejście do Doliny Chochołowskiej kursują liczne busy z okolic zakopiańskiego dworca. Podobnie w rejon mety, czyli do Kuźnic. Jednak ze względu na budowę tzw. centrum przesiadkowego, nie ma dojazdu pod dolną stację kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Warto więc rozważyć dojazd własnym autem w rejon ronda Jana Pawła II, gdzie w weekend parking jest darmowy. Polecam przyjechać wcześniej w związku z ograniczoną liczbą miejsc.

 

Noclegi

Schronisko PTTK na Polanie Chochołowskiej
tel. 660 144 510
www.chocholowska.com

 

Szlaki

Na potrzeby rekonesansu, treningu lub pieszej wycieczki, proponuję rozbić trasę biegu na trzy dni:

1 dzień:

Siwa Polana – Polana Chochołowska – Wołowiec – Starorobociański Wierch – Ornak – Schronisko PTTK na Hali Ornak, 26 km

2 dzień:

Schronisko PTTK na Hali Ornak – Czerwone Wierchy – Kasprowy Wierch – Schronisko PTTK Murowaniec, 16 km

3 dzień:

Schronisko PTTK Murowaniec – Przełęcz Krzyżne – Dolina Pięciu Stawów Polskich – Wodogrzmoty Mickiewicza – Rówień Waksmundzka – Kuźnice, 28 km

 

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Nie zatrzymuj się, gdy biegniesz w chmurach".

 

Miejsce zdarzenia mapa Magazyn Na Szczycie

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 21/08/2024 17:21
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do