Z himalaistą Ryszardem Pawłowskim rozmawia Paulina Grzesiok.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 3(13)/2021.
Pamiętam, gdy na jedyną w Katowicach ścianę wspinaczkową – nie licząc boulderowni – 22 lata temu przychodził Rysiu Pawłowski. Ukradkiem spoglądaliśmy na niego. Patrzyliśmy kątem oka, bo nie chcieliśmy wprost gapić się na to, z jaką lekkością i gracją poruszał się po wszystkich drogach. W przewieszeniu, o którym my mogliśmy tylko pomarzyć wspinał się tak, jakby od urodzenia trenował ten sport. Gdy związałam się bliżej z Klubem Wysokogórskim Katowice, krążyły w nim kąśliwe cytaty, jak choćby: “kiedy byłem 14 raz na Ama Dablam...”

Ryszard Pawłowski w roli przewodnika na Ama Dablam. Zdjęcie Ryszard Zawada
A obecnie ile razy stanąłeś już na tym szczycie?
28 razy.
Nie stało się to dla Ciebie w pewnym momencie monotonne? Myślę o zdobywaniu tych samych szczytów. 40 razy Elbrus, 24 - Aconcagua, 5 razy Mount Everest...
Absolutnie mnie to nie nudzi. Nadal każdy wyjazd jest dla mnie nie mniejszą przygodą niż wtedy, gdy zaczynałem się wspinać. Zresztą wchodząc na jakąkolwiek górę, choćby w Tatrach, za każdym razem jest ona inna. Bo zima, wiosna, bo śnieg, deszcz, piękna pogoda… Człowiek każde wyjście przeżywa inaczej. Mnie oprócz gór sensu stricte pociąga jeszcze cała otoczka – kultura danego kraju, jego egzotyka, czy kuchnia. I nie ma się, co dziwić, bo kiedy zaczynałem swoją przygodę z górami ponad 50 lat temu, o wyjazdach za granicę można było tylko pomarzyć. Paszport, kiedy już go miałem, między wyprawami przechowywany był w Centralnym Ośrodku Sportu.

W południowej ścianie Lhotse 1989 r. Zdjęcie z archiwum Ryszarda Pawłowskiego
Na Śląsk przyjechałeś w wieku 14 lat. Mieszkając w internatach czy hotelach robotniczych, nie dałeś się jednak porwać w ten codzienny kierat, tylko uciekałeś w sporty. A Twoją pierwszą dyscypliną było… judo!
Od początku nie przystawałem do moich współlokatorów, którzy w weekendy spotykali się na mniejszych czy większych alkoholowych posiadówach. Uciekłem w sport. Kondycję wyrobiłem, trenując właśnie judo. Z czasem zacząłem osiągać znaczące wyniki sportowe i awansowałem do kolejnych klubów. Z biegiem lat rosła moja tężyzna fizyczna, więc kiedy zainteresowałem się górami, okazało się, że mam świetną kondycję. Byłem szybki, mocny i wytrzymały.
Ale w góry wysokie trafiłeś przez jaskinie, podobnie było w przypadku Artura Hajzera czy Jurka Kukuczki. Czy to przypadek, że wszyscy byliście na początku swojej górskiej kariery grotołazami?
Zawsze szukałem dla siebie jakiegoś zajęcia. Kiedy w pewnym momencie czasochłonne treningi judo zaczęły konkurować z pracą na kopalni i wieczorowymi studiami na Politechnice Śląskiej, musiałem z nich zrezygnować. I wtedy właśnie trafiłem na spotkanie klubu speleologicznego, który odbywał się nieopodal mojego domu na Bogucicach. Od razu przyjęto mnie bardzo ciepło, niemal rodzinnie. Spodobał mi się ten klimat. Jako że weekendy miałem wolne, to jeździłem co tydzień do jaskiń, na ćwiczenia linowe w skałach, w Tatry. Wracałem wieczorem i od razu padałem do łóżka spać. W krótkim czasie poznałem wszystkie jaskinie na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Uczestniczyłem także w wyprawie na dno największego systemu jaskiniowego w Polsce – Wielkiej Śnieżnej. Z całej grupy osiągnąłem najniższy punkt wraz z Jerzym Kukuczką.
I dlaczego z nich zrezygnowałeś?
Stwierdziłem, że już nic więcej w nich nie zdziałam. Bardziej pociągała mnie różnorodność górskiej działalności powierzchniowej. Trafiłem zatem do Akademickiego Klubu Alpinistycznego, a potem Klubu Wysokogórskiego Katowice. I tak zaczęły się wyjazdy. Delegowano mnie w Alpy, Hindukusz, Andy, Himalaje Garhwalu, Pamir, Kaukaz… Zrobiliśmy wiele pionierskich przejść oraz pierwszych polskich wejść. Moja działalność górska została zauważona i doceniona.
Z Ryszardem Pawłowskim rozmawia Andrzej Bazylczuk
I tak stuknęło 50 lat w górach. Czy w związku z tym możemy spodziewać się nowej książki? Bo wywiad rzeka z Tobą “40 lat w górach” jest chyba białym krukiem.
Sprawa z moimi poprzednimi książkami jest nie do końca jednoznaczna. Kupić w księgarniach ich nie można, bo nakład jest wyczerpany. Ale dziwnym trafem na festiwalach górskich na stoiskach z literaturą znajdzie się zawsze mały kopczyk świeżo dodrukowanych egzemplarzy. Ale faktycznie, oczekuję na ostatnie szlify redaktora Piotra Drożdża i lada moment nowa książka ujrzy światło dzienne. Jesteśmy bliżej niż dalej nowej publikacji.
Fantastycznie, co w takim razie przez te 10 lat między jedną a drugą książką u Ciebie się wydarzyło?
Nadal bardzo intensywnie prowadziłem wyjazdy w góry z moimi klientami. Właściwie przyjeżdżałem z jednego wyjazdu i już pakowałem się na kolejny. Wróciłem do szkolenia w klubie, głównie ze względów sentymentalnych. Ale przede wszystkim przez ten czas zyskałem spory dystans. Nie nastawiam się już na wyjazdy w góry tylko po to, by osiągnąć cel lub cyfrę. Teraz liczy się dla mnie również droga. Uwielbiam fotografować. Przepadam za pobytem wśród przyrody. Wybieram miejsca, gdzie chcę jechać. Nie muszę nikomu już nic udowadniać. Robię zatem drogi, które sprawiają mi wiele radości. Są klasykami albo należą do bardzo estetycznych. Nie porywam się z motyką na słońce, czyli nie wybieram dróg powyżej moich umiejętności. W końcu jestem na emeryturze i mam więcej czasu na swoje małe przyjemności, jak gra w tenisa, szachy czy wyjazdy jednodniowe w Tatry czy skałki.

Z Walentym Fiutem na Broad Peaku 1984 r. Zdjęcie Janusz Majer
Jesteś liderem najstarszej w Polsce Agencji Górskiej Patagonia. Wyprawy komercyjne i to, jak zmieniali się klienci i ich potrzeby, już samo w sobie zasługuje na osobną książkę. Ale jak w gąszczu agencji wybrać tę właściwą?
Obecnie na rynku światowym istnieje mnóstwo agencji górskich, które są w stanie zorganizować wyprawy na najwyższe szczyty himalajskie. Przeciętny człowiek może się w tym pogubić, a sugerowanie się ceną nie zaprowadzi nas daleko. Częstokroć w górach widywałem przewodników prowadzących swoich klientów na szczyty, na których nigdy wcześniej sami nie byli! Ze względów finansowych natomiast niektóre wyprawy są prowadzone tak, że klienci nie mają nawet szansy na prawidłowe zaaklimatyzowanie się. W efekcie dalsza działalność górska na wyższych wysokościach może być niemożliwa lub nawet śmiertelnie niebezpieczna. Harmonogram wyprawy jest zoptymalizowany na zysk. Pomijam już fakt, że część ludzi jedzie, nie mając gruntownej wiedzy górskiej czy jakiegoś doświadczenia w górach wysokich. Ich umiejętności nie są w ogóle weryfikowane. W odpowiedzi na pytanie, co jest najtrudniejsze w wejściu na Everest, zawsze odpowiadam: zdobyć pieniądze. To nie problem wydać dziesiątki tysięcy dolarów na zdobycie Everestu. Raz, drugi, trzeci. Znam takie przypadki. W końcu klienci są wciągani na szczyt z tlenem w asyście Szerpów...
Jak Ty zatem weryfikujesz swoich klientów?
Na początku przepytuję ich o górskie doświadczenie, odbyte kursy, wiek, stan zdrowia, ewentualne przeciwwskazania. Gdy zgłasza się do mnie ktoś, kto chce jechać na ośmiotysięcznik, ale nigdy nie był wyżej niż w Alpach, doradzam mu, by najpierw wybrał się ze mną na niższy szczyt, na przykład Aconcaguę. W ten sposób pozna, jak jego organizm czuje się na niemalże 7000 m n.p.m.. Moim klientom zawsze staram się stworzyć jak najkorzystniejsze warunki do zdobycia szczytu. Odpowiednia aklimatyzacja jest najważniejsza. Ale na pierwszym miejscu zawsze jest bezpieczeństwo. Niezależnie od tego czy są to góry najwyższe, czy wulkany Ekwadoru, Elbrus, Kazbek albo Aconcagua, to współpracuję od lat z zaufanymi lokalnymi przewodnikami, którzy czuwają nad moją grupą. Ja wówczas pełnię obowiązki lidera i koordynatora.
A jak kiedyś wyglądały te komercyjne wyprawy?
Prowadzę agencję od 30 lat. Pomysł na nią zaczerpnąłem, pracując dla zagranicznych – szkockich i amerykańskich agencji górskich. Miałem już ogromne górskie doświadczenie, wchodząc z klientami między innymi na Denali, Everest, Lhotse, czy Nanga Parbat. Zresztą kiedy zaczynałem jeździć z klientami, nie miałem grosza przy duszy, ale wielki smak na góry. Nie mogłem sobie wówczas wymarzyć lepszego rozwiązania! Robię to co kocham, a jeszcze mi za to płacą. Pamiętam jak Andrzej Zawada miał mi to za złe, że na szczyty wchodziłem komercyjnie, mimo iż to ja byłem liderem tych wypraw. Słowo komercyjne źle się kojarzy. W hierarchii działalności górskiej jest na samym dole. Niektórzy boją się wręcz przyznać, że są na komercyjnej wyprawie. Mówią „sportowa, partnerska”, to już brzmi inaczej. Ale prawda jest taka, że na popularnych ośmiotysięcznikach, gdzie zawieszone są poręczówki, ta granica mocno się zaciera.
Jak zatem podsumujesz tegoroczne zimowe wyprawy na K2?
Wielokrotnie podkreślałem, że drażni mnie hasło „K2 dla Polaków” i takie zawłaszczenie tylko dla siebie tego szczytu. Chciałem, by to była międzynarodowa wyprawa, ale by Polacy mieli w niej chociaż jakiś symboliczny udział. Ale skupiając się na pozytywach, to co się stało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Atak szczytowy był wyrazem ogromnej solidarności i zamknął usta całemu światu górskiemu. Tak bowiem zdobyto ostatni szczyt Korony Himalajów i Karakorum, nie tylko zimą ale i bez tlenu [Nirmal Purja wszedł bez wspomagania – red.]. Koniec kropka, historia zamknięta. Za Krzyśkiem Wielickim powtórzę, że Szerpowie, którzy przez wiele lat pomagali innym zagranicznym wyprawom, traktowani byli jako pomocnicy. Teraz sami wszystko zorganizowali i odnieśli sukces.
Wobec ostrych dyskusji, już nie tylko w świecie górskim na temat składu wyprawy, zapytam Ciebie: kto dziś jest himalaistą?
Dziś wielu ludzi nie rozróżnia i nie docenia stylu wejścia na najwyższe szczyty. Himalaistą często nazywa się osobę, która pojechała na trekking w Himalaje. W mojej prywatnej hierarchii wyżej niż himalaista stoi określenie alpinista. On ma więcej umiejętności i dokonań wspinaczkowych. Himalaista niekoniecznie musiał się wspinać w Alpach.

Wspinaczka na Pumori. Zdjęcie Ryszard Knapczyk
Po latach znów wróciłeś do szkolenia w Tatrach. Co Cię do tego skłoniło?
Kiedyś bardzo intensywnie zajmowałem się szkoleniem. Przez moje kursy przeszli między innymi Krzysztof Sas-Nowosielski, Ola Tomkowicz. Moja ponad 20-letnia przerwa wynikała głównie z pracy zawodowej. W roku miałem pięć do siedmiu wyjazdów i brakowało mi czasu na szkolenie. Teraz o poprowadzenie kursu skałkowego w Betlejemce poprosił mnie Piotr Xięski. Nie ukrywam, że powrót do szkoleń, to dla mnie spora satysfakcja. Uważam, że w moim wieku warto przekazywać adeptom swoją wiedzę. I nie tylko poprzez kursy, ale również prelekcje i spotkania. Trochę mam o to żal do Wojtka Kurtyki, że tak zniknął z tej górskiej sceny i zaszył się. Nie uświadczymy go na tego typu eventach, a jest przecież wybitną osobistością gór.
Kiedyś najchętniej wspinałeś się w rejonie Morskiego Oka. Teraz gdzie najczęściej zabierasz swoich kursantów?
Z racji dogodnej, całorocznej bazy noclegowej w Betlejemce, wolę szkolić w rejonie Hali Gąsienicowej. Natomiast kurs tatrzański wymaga przeprowadzenia co najmniej dwóch dni szkoleniowych w innej dolinie. Może to być Morskie Oko lub Tatry Słowackie.
Jak rokują obecni kursanci?
Kiedy zaczynałem szkolić, kurs był pewnym przywilejem. Kursanci byli więc bardziej dociekliwi. Zaczynali też z solidnego poziomu sportowego, bo wówczas kursy w klubach przeprowadzane były za darmo, a dostać do niego mogli się tylko członkowie z naboru. Kluby były bogate, bo wszelkie środki z prac wysokościowych trafiały na ich konto. Dziś w samej tylko Betlejemce mamy pełny wachlarz szkoleń o różnym stopniu zaawansowania. Można wybrać poziom podstawowy, można odbyć szkolenie sam na sam z instruktorem. Popyt jest niebotyczny, co bardzo dobrze świadczy o zwiększającej się świadomości górskiej wśród ludzi.
Dla wielu osób jesteś żywą legendą, a odbycie kursu pod Twoimi skrzydłami to zaszczyt. A kto był dla Ciebie takim wzorem na początku Twojej górskiej kariery?
Wzorem do naśladowania są dla mnie Chris Bonington, Walter Bonatti oraz fenomenalny Adam Zyzak z naszego klubu.
Myślisz jeszcze o zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum albo Seven Summits, czyli Korony Ziemi?
Pomysł zdobycia obu koron porzuciłem z dwóch powodów. Po pierwsze, wspomniane kontrowersje związane ze zdobywaniem ośmiotysięczników - coraz gorszy styl, poręczówki, asysta Szerpów, wejścia na tlenie. To nie ma już nic wspólnego ze sportowym wyczynem. A po drugie, to fundusze. Weźmy na przykład taki Mount Vinson na Antarktydzie. Trudności techniczne porównywalne są do zdobycia Babiej Góry, a ze względu trudności logistycznych wyprawa kosztami porównywalna jest z Everestem. Gdyby jednak zgłosił się do mnie jakiś sponsor, oferując wyłożenie 200 tysięcy dolarów na zdobycie pozostałych trzech z 14 ośmiotysięczników, zapewne w dwa lata uwinąłbym się ze wszystkim!
Ryszard Pawłowski
70 lat, taternik, alpinista i himalaista, a także instruktor i przewodnik górski. Zdobywca 11 ośmiotysięczników, uczestnik i organizator ponad 300 wypraw w góry wysokie. Jako jedyny Polak wszedł pięć razy na Mount Everest, członek The Explorers Club. Partner wspinaczkowy m.in. Jerzego Kukuczki. Wspinał się z nim na południowej ścianie Lhotse, gdy Kukuczka odpadł od ściany.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie