Reklama

Wywiad z Markiem Raganowiczem: Pasja, Wspinaczka i Refleksje nad Życiem

Jego nazwisko stało się synonimem najwyższego kunsztu wspinaczki wielkościanowej. Marek Raganowicz to człowiek, który samotnie zmierzył się z największymi ścianami świata – od Grenlandii po Alaskę. Jego filozofia wspinania to nie tylko ekstremalny wysiłek fizyczny, ale przede wszystkim duchowa podróż w głąb siebie. Przemyślenia wynotowała Paulina Grzesiok

 

Wywiad z Markiem Raganowiczem

 

Na tę rozmowę czekałam dwa lata. W międzyczasie dwukrotnie przeczytałam książkę Regana. I doszłam do wniosku, iż jest nietuzinkową osobą z tak bogatą duszą, że marnowaniem czasu byłoby pytanie go o listę przejść i górskie doświadczenia. Nasza rozmowa musiała zbiec na inne tory. Na Krakowskim Festiwalu Górskim udało nam się spotkać i powiem tylko jedno: z niecierpliwością czekam na kolejne jego publikacje i prelekcje.

 

Twoja książka „Zapisany w kręgach” w 2017 roku jak najbardziej zasłużenie otrzymała na Festiwalu Górskim im. Andrzeja Zawady w Lądku Zdroju nagrodę Grand Prix oraz nagrodę za najlepszą biografię. Doszły mnie słuchy, że szykujesz drugą książkę. Kiedy możemy się jej spodziewać?

Książka właściwie jest już napisana. Ale jedno to samo pisanie, a drugie to cały proces wydawniczy. Po cichu liczę, że jesienią 2020 roku będzie już dostępna. Ale czy tak się uda, tego do końca nie wiem.

 

O czym nie przeczytamy w tej książce?

Nie przeczytacie na pewno drugiej części „Zapisanego w kręgach”, którego akcja kończy się w 2006 roku. Kolejna książka nie będzie chronologiczną kontynuacją. To będzie zupełnie odrębna, niezależna fabuła. Dodam tylko, że moim cichym marzeniem jest napisanie trylogii.

 

 

A czym właściwie są wspomniane w tytule kręgi?

W drugim rozdziale książki przytoczyłem definicję, którą kiedyś usłyszałem i ona na dobre wbiła się do mojej głowy. Otóż, wracając z samotnej, zimowej wspinaczki na Kazalnicy, czyli jednej z najtrudniejszych ścian w Tatrach, w schronisku nad Morskim Okiem czekało na mój powrót dwóch ratowników TOPR. Pogoda była nieciekawa, rozpętała się potężna burza śnieżna. Kiedy przekroczyłem próg schroniska zaczęliśmy świętować mój wspinaczkowy sukces i wówczas jeden z nich – Andrzej Osika powiedział, że w Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym mówi się o zataczaniu kręgów. Jakby spojrzeć na mapę i jechać palcem po trasie, jaką robisz, kiedy wychodzisz ze schroniska i idziesz w góry – pochodzić, wspinać się czy na akcję jaskiniową – i na koniec znów wracasz na nocleg w to samo miejsce, to zataczasz pętlę. Obrysowujesz na mapie krąg. Jeśli natomiast po drodze zdarza się wypadek, ktoś ginie – mówi się, że nie zatoczył kręgu. I to jest chyba najbardziej klarowna definicja, którą wielokrotnie sobie powtarzałem. Z biegiem lat ma niemalże symboliczny już wymiar.

 

Nie ma jednej definicji wspinania

 

Jak w Twoje życie wpisuje się wspinanie?

To jest odwieczny problem, jak godzić życie codzienne z pasją do wspinania. Moim zdaniem wspinanie może być równorzędnym hobby z graniem w szachy, a więc na przykład jednym z wielu zajęć, które nas odpręża. Po prostu po południu wychodzimy na ściankę i spotykamy się ze znajomymi. Ale może też przerodzić się w pasję wymagającą większego zaangażowania, stać się ważnym elementem życia.

 

Są oczywiście ludzie, którzy poświęcają się wyłącznie pracy, albo tylko rodzinie, albo jedynie rzeczonemu wspinaniu. Reszta jest tylko dodatkiem. Ja podchodzę do tego tak, że życie dzieli się na różne etapy, które ewoluują razem z nami – poprzez nasze zmieniające się poglądy, przeżycia, czy też dzięki innym napotkanym osobom. Te elementy nabierają różnego znaczenia na kolejnych etapach życia. Nigdy nie żałowałem żadnego ze swoich wyborów. Nawet wtedy, gdy wspinanie nie było elementem dominującym, bo właściwie czemu miałoby być? Droga do szczęścia wcale nie musi wieść przez wspinanie. Czasem nawet można je nazwać przekleństwem. Górskie wspinanie jest często związane z większym ryzykiem. A my zbyt pochopnie nadajemy mu jakiś wielki wymiar. Czasami jestem skłonny powiedzieć, że łatwiej zaryzykować życie w górach, niż porażkę w życiu codziennym.

 

Czy w swoim wspinaczkowym życiu czujesz się teraz komfortowo?

Tak. Głównym sensem wspinania jest to, na ile jest ono w stanie doprowadzić nas do spokojnego, spełnionego i pełnego równowagi życia.

 

 

Istnieje jedna odpowiedź na często zadawane Ci pytanie, dlaczego się wspinasz?

Nikt nie potrafi udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, bo jej nie ma. Dziś mogę przytoczyć jedną definicję, ale wiem, że ona za jakiś czas straci sens, bo i ja się zmienię. Wielokrotnie powtarzam, że wspinanie nie jest niczym niezwykłym. Jest po prostu zwykłym życiem, tyle tylko że bardziej skoncentrowanym. Pokazuje człowieka takim, jakim trudno go zobaczyć w trakcie zwykłego, codziennego bytowania.

 

 

Nie przeszkadza mi samotność 

 

Jaka jest dusza solisty? Czy jesteś też solistą w życiu i stronisz od ludzi?

Tłumy mi nie przeszkadzają, tak samo jak nie przeszkadza mi samotność, o czym wielokrotnie mogłem się przekonać na wyprawach. Będąc na festiwalu czuję się świetnie, mogąc spotkać się ze swoimi starymi przyjaciółmi, poznając nowych ludzi. Ostatnimi laty dwukrotnie spędziłem blisko dwa miesiące na samotnych wyprawach na północ Ziemi Baffina. Było to absolutnie nowe i nieznane dotąd dla mnie przeżycie. Co więcej uznaję je za mój największy wyczyn wspinaczkowy. Udało mi się zrobić dwie zupełnie nowe linie, przy czym jedną bez ingerencji w skałę, czyli wwiercania stałych punktów pod stanowiska czy asekurację. Planuję zatem, by trzecia część mojej książkowej trylogii była właśnie o tych wyprawach na Ziemię Baffina.

 

O czym konkretnie chcesz pisać?

Będzie tam mocno podkreślony motyw samotności w górach. Bym zaczął o tym mówić musiało minąć sporo czasu. Zaraz po powrocie środowisko wspinaczkowe było żywo zainteresowane relacjami z kolejnych wypraw. Odbierałem telefony od magazynów górskich nie tylko z Polski, ale i z Europy oraz USA. Ale wtedy zauważyłem, że nie jestem gotowy o tym rozmawiać. Podawałem tylko fakty i liczby. Całą relację przedstawiałem zdawkowo. Aż coś się przełamało i uległem. Przez prawie rok powstawał artykuł dla amerykańskiego magazynu „Alpinist” pod tytułem „The Secret of Silence”, który chyba najlepiej obrazuje moje solowe wspinaczki na dalekiej północy. Powstał obszerny, rzetelny artykuł, w którego napisanie wiele osób włożyło swoje serce. Jestem z niego dumny, tak jak dumny jestem ze zrobionych tam dróg. Uważam, że warto trzymać emocje na wodzy. Wiadomo, gdy wracasz z gór endorfiny buzują, chcesz dzielić się swoim sukcesem. Ale ja wróciłem i powiedziałem: nie jestem w stanie jeszcze opowiedzieć o tym, co tam przeżyłem.

 

Mój przyjaciel Maciej Sokołowski, dyrektor lądeckiego festiwalu, taki proces oswajania się ze wspomnieniami nazywa glutaminizacją wyjazdu i podkreśla szczególną ważność czasu w tym procesie.

W wielu przypadkach faktycznie tak jest, że po jakimś wyczynie trzeba usiąść i zrozumieć, co się tak de facto wydarzyło.

 

Nobilitował mnie Janusz Majer

 

Pamiętasz swoją pierwszą wspinaczkę?

Moja fascynacja górami zaczęła się zupełnie niepozornie od koncertu w… Warszawie. Z moim starszym bratem Jackiem, podczas wakacji przed maturalną klasą, postanowiliśmy objeździć festiwale muzyczne w Polsce. Po koncercie w warszawskim Akwarium brat rzucił pomysł, by jechać w góry, skoro już mamy do nich bliżej niż dalej – bo my szczecinianie. Wsiedliśmy więc do nocnego pociągu do Zakopanego. Rano zaopatrzyliśmy się w obuwie górskie i ruszyliśmy przed siebie. Ja z kompleksem małości wyniesionym z domu – bo to zawsze brat był tym starszym, większym, lepiej zbudowanym. On miał męski, bujny zarost na brodzie, a ja raptem trzy włosy na krzyż. Szczerze mówiąc, nie widziałem siebie, na tej naszej męskiej, górskiej
wyprawie. I tak chodziliśmy już trzy dni, kiedy Jacek uznał, że jest zmęczony i musi odpocząć w schronisku. Zagościliśmy tam na dwie noce. Nazajutrz sam obleciałem całą dolinę. Kolejnego dnia wstałem rześki, gotowy do dalszej wędrówki. A Jacek nadal potrzebował regeneracji. Ze zdziwieniem zapytał, skąd u mnie ta „szwarność”? I tak się okazało, że fizyczna przewaga wielkości ciała nie o wszystkim świadczy. Wtedy też pierwszy raz natknąłem się na wspinaczy. Spodobało mi się to towarzystwo. Później zacząłem pochłaniać książki górskie, by w kolejnym roku wrócić i rozpocząć tatrzański kurs wspinaczkowy. I to właśnie ten granit był pierwszą skałą, z którą miałem kontakt.

 

Kiedy zdecydowałeś się na wspinaczkę solową?

Krótko po kursie zrobiłem pierwszą w swoim życiu solówkę – Filar Koziego Wierchu. Na fali inspiracji książką „Moje Góry” Waltera Bonattiego stwierdziłem, że chcę tego spróbować. Podszedłem kiedyś do mojego guru wspinania Maćka Pawlikowskiego i zapytałem go o system wspinania o nazwie „Z”, o którym wyczytałem właśnie w książce Bonattiego. On spojrzał tylko na mnie z politowaniem i powiedział, bym lepiej dał sobie z tym spokój. Zrobiłem jednak, jak umiałem – po swojemu. Przymotałem się do liny, zrobiłem to w półtragicznym stylu, ale gdy tylko stanąłem na szczycie Koziego Wierchu, poczułem, że to jest to, co chcę robić. Od pierwszego sezonu wspinałem się równolegle solo i z partnerami.

 

Czy studia w Katowicach wybrałeś celowo, by być bliżej gór?

To była wypadkowa. Chciałem koniecznie studiować kulturoznawstwo. Miałem wybór pomiędzy Krakowem, Wrocławiem i właśnie Katowicami. Najkorzystniejszy dla mnie fakultet znajdował się w Katowicach, a dodatkowo ta bliskość Tatr oraz, czego nie wiedziałem wcześniej, najmocniejszy wtedy Klub Wysokogórski w Polsce, o tym zadecydowały.

 

Pamiętam, jak zrobiłem solo zimą drogę Długosz–Popko w Kotle Kazalnicy – pierwsze samotne przejście zimowe 13-15 grudnia 1984 roku – i w autobusie powrotnym z Morskiego Oka spotkałem Janusza Majera. Podszedł do mnie i powitał bez ogródek: „Cześć młody”. I powiedział, bym wpadł do klubu na cotygodniowe spotkanie i się zapisał. Była to dla mnie ogromna nobilitacja, że tak znamienity himalaista, prezes KW Katowice podchodzi do takiego małolata jak ja. Jeszcze w tym samym tygodniu zjawiłem się w siedzibie klubu i tak zostałem.

 

 

Nauczyłem się wrażliwości na śnieg

 

Kto był dla Ciebie górskim mentorem?

Paradoksalnie była to osoba z rodzimego Szczecina. Kiedy pierwszy raz pojechałem zimą w Tatry spotkałem Wojtka Puławskiego, który nauczył mnie wrażliwości na śnieg. Miał on ogromne doświadczenie zimowe w Tatrach. Uwielbiał tę porę roku i znał się na niej doskonale. Pokazał mi, jak się poruszać zimą w górach, a ja go słuchałem i odrabiałem wielokrotnie jego lekcje. Powtarzał mi, że gdy przyjadę wspinać się w Tatry, to mam za każdym razem pytać o pogodę z ostatniego tygodnia – zmiany temperatur, opady, nasłonecznienie. Czy na śnieg napadał deszcz, czy może było odwrotnie? Bym przed każdą akcją brał do ręki śnieg i badał jego strukturę – czy jest ciężki i lepki, czy może drobny pył przelatuje przez moje palce.

 

 

Jego lekcje wielokrotnie uratowały mi skórę. Zresztą wtedy zimą w Tatry trafiała elita wspinaczy. Każda osoba była dla mnie inspiracją. Wojtek Kurtyka czy świetny solista Rysiek Pawłowski. Jego zimowe powtórzenia solo na Ścieku i Superścieku. Następnie w Alpach spotkałem już po wycofaniu się ze wspinania Zbigniewa Małolata Czyżewskiego – wybitnego wspinacza, który swoimi dokonaniami wyprzedził swoje pokolenie!

 

Wielokrotnie zdarzały Ci się wypadki… Lawiny kamienne, śnieżne, odpadnięcia od ściany, wpadanie do szczeliny lodowej. Czy coś nad Tobą czuwa?

Staram się nie dopisywać do tego teorii. Jedno wiem na pewno: przez głupie przypadki można stracić życie. Często swoim partnerom się mówi: mam doświadczenie, tyle przeżyłem, znam się… Ale to nie jest gwarancja. Najmniejsze głupoty, decydujące o życiu, robią nawet ludzie z największym doświadczeniem.

 

Wielokrotnie podkreślałeś, że bardzo ważna jest dla Ciebie muzyka. Pozwala Ci ona w jakiś sposób archiwizować wspomnienia?

Dokładnie tak! Jedna droga kojarzy mi się z kawałkami The Doors, którzy cały czas chodzili mi po głowie w trakcie wspinaczki. Innym zaś razem miałem wypadek w Tatrach, skręciłem nogę. Nim się to jednak wydarzyło, w głowie chodził mi tekst Elżbiety Adamiak – „Gdyby nam się to dziś udało, cztery dni byśmy trzeźwieli”. No nie udało się… Wracałem do schroniska o własnych siłach, jednak mocno obolały.

 

Marek Raganowicz

Zaczął się wspinać prawie 30 lat temu. Przejście trudnej drogi na Kazalnicy zajęło mu dwa dni. Wspinał się m.in. w Alpach i Yosemitach. Ma na koncie wiele solowych przejść. Wspinał się także z Marcinem "Yetim" Tomaszewskim na Ziemi Baffina, Great Trango Tower w Karakorum oraz w 1100-metrowej północnej ścianie Trollveggen w Norwegii.

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Lepiej zaryzykować życie w górach niż porażkę w życiu codziennym".

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01/2020

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 30/01/2025 05:32
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do