Reklama

Ojos del Salado: Najwyższy wulkan świata: Reportaż Moniki Witkowskiej

Podczas zdobywania K2, trzęsąc się z zimna w namiocie, obiecałam sobie, że następna wyprawa będzie tam, gdzie nie ma lodowców. Wulkan Ojos del Salado spełniał te wymagania. Nie przewidziałam tylko, że temperatury na otoczonym pustynią szczycie będą takie same jak na ośmiotysięcznikach. Przy ataku szczytowym to minus 30 stopni.

 

Słone Oczy, czyli pustynny kolos

 

Powodów, dla których warto zdobyć położony na granicy Chile i Argentyny Ojos del Salado, jest całkiem sporo. Przede wszystkim - z wysokością prawie 7000 m n.p.m. - to najwyższy wulkan nie tylko Ameryki Południowej, ale całej naszej planety. Skoro tak, to osoby zdobywające Wulkaniczną Koronę Ziemi, muszą go w swojej kolekcji mieć. 

Poza tym jak Chile długie (4270 km!) i szerokie (średnio 200 km), nie ma w tym kraju wyższego szczytu. Mało tego, w rankingu najwyższych gór obydwu Ameryk poczciwy Ojos zajmuje zaszczytną drugą pozycję, przegrywając z Aconcaguą o zaledwie 70 metrów! Zresztą poza różnymi „naj”, to po prostu fajna i niebanalna widokowo góra. Warto też wiedzieć, że jej pierwszymi zdobywcami byli Polacy. W 1937 roku na szczycie stanęli Jan Alfred Szczepański oraz Justyn Wojsznis.

 

Przez 300 km nie ma nic

 

Główny problem przy wyprawach na Ojos del Salado (6893 m n.p.m.) stanowi logistyka. Najbliższą tej góry cywilizacją jest oddalone o dobre 300 km miasto Copiapó. Pomiędzy nimi nie ma nic. To znaczy jest - pustynia, należąca do najsuchszych obszarów świata Atakama. Nie ma już jednak żadnych miejscowości, sklepów, nawet stacji benzynowych, zresztą asfalt też się urywa. 

Z Copiapó trzeba więc dowieźć jedzenie, gaz, wodę pitną i zabrać zapas paliwa. Największy kłopot mieliśmy z wodą. Trudno bowiem wyliczyć, ile jej potrzeba. Wiedząc że dojazd do wulkanu jest w dużej mierze po trudnych, terenowych drogach i na dodatek łatwo się w tym pustynnym terenie zgubić, zdecydowaliśmy, że odpuszczamy wynajęcie auta z wypożyczalni. Postawiliśmy na to, by zapłacić agencji za podwiezienie nas do pierwszego obozu i odebranie z tego samego miejsca w umówionym dniu. Obserwowana potem historia z Czechami, którym auto na pustyni odmówiło posłuszeństwa i trzeba było wysyłać po nich ekipę ratunkową, utwierdziła nas w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy. 

Na transporcie pomoc agencji się skończyła. Uznaliśmy bowiem, że ekipę mamy mocną. Razem ze mną pojechali Kinga i Robert, obydwoje górsko zaprawieni, a do tego startujący w biegach ultra. Wiedzieliśmy, że sobie poradzimy z orientacją w terenie, więc w przewodnika nie inwestowaliśmy.  

 

Lisy to Zorro

 

Strategię zdobywania wulkanu mieliśmy więc tradycyjną. Na początek rozbicie bazy w sąsiedztwie prowizorycznego schronu Atacama na wysokości 5200 m n.p.m. i aklimatyzacyjne wyjścia w górę. W sumie, to zanim dotarliśmy do tego miejsca, już się stopniowo do wysokości przyzwyczajaliśmy. Najpierw zatrzymaliśmy się nad urokliwą Laguną Santa Rosa, którą upodobały sobie flamingi, a następnie dwie noce spędziliśmy nad Laguną Verde, czyli w tłumaczeniu zieloną, a dokładniej - szmaragdową, gdzie poza bajkowym kolorem wody, atrakcją są naturalne gorące źródła. 

[paywall]

W obydwu lagunach woda jest słona, nienadająca się do picia. Ciekawe, co piją tutejsze zwierzaki, z których spotkaliśmy jedynie należące do rodziny wielbłądowatych wikunie i guanako, z wyglądu przypominające lamy. Ponoć czasem pojawiają się pumy, zające i lisy (po hiszpańsku mówi się o nich: zorro), zaś z ptaków między innymi kondory. Jednak w ich wypadku że są, wierzymy na słowo.

 

Droga po katastrofie

 

Dla większości ekip zdobywających Ojos del Salado bazą jest nie obóz na stokach góry, ale oddalona o godzinę jazdy wspomniana Laguna Verde (4700 m n.p.m.). Przy Refugio Atacama tylko my rozbiliśmy namioty, z uwagi na porywiste wiatry obkładając ich fartuchy śnieżne kamieniami i dodatkowo obudowując wysokimi murkami. Z gotowaniem mieliśmy komfort. Korzystaliśmy z blaszanego schronu, wyposażonego w kilka krzeseł, kuchenny blat i tapczan. 

 

W ciągu dnia odwiedzały nas inne ekipy, bo samochodem można docelowo dotrzeć nawet na wysokość 5900 m n.p.m. To sprawia, że lokalną normą aklimatyzacyjną jest wjazd na wybrany pułap terenówką, krótka wycieczka po okolicy i powrót do Laguny Verde, gdzie agencje mają rozbite wygodne mesy, zaś posiłki gotują kucharze.

My tymczasem konsekwentnie realizowaliśmy nasz plan. Wchodziliśmy coraz wyżej, dwa razy przekraczając 6000 m n.p.m. i spędzając jedną noc w kolejnym kontenerowym schronie zwanym Tejos (5800 m n.p.m.). Bardzo ciekawa jest historia jego powstania. Początkowo był to barak dla ekipy budującej drogę, którą można byłoby dotrzeć do wraku rozbitego w 1984 roku helikoptera. Wieść gminna niesie, że zamierzano wylądować „śmigłem” na szczycie Ojos del Salado, ale coś poszło nie tak. Dwie lecące maszyną osoby, które zginęły, to amerykański filmowiec oraz chilijski pilot, którym był Cesar Tejos. I to właśnie jego nazwiskiem upamiętniono schron. 

Luksusów tu nie ma. Stoją prycze dla kilku osób, stół, a pod nim leży zlodowaciała pryzma śniegu. Woda, którą zostawiliśmy w baniaku do gotowania, bardzo szybko zamarzła. Trudno żeby było inaczej, skoro prognozy wskazywały, że na takiej wysokości temperatura wynosi około minus 15 stopni. Wśród licznych naklejek widniejących na ścianach schronu jest też jedna szczególna - pamiątka po Grzesiu Gawliku, który nocował w Tejos w grudniu 2015 roku. Wulkany były wielką pasją Grzesia - poświęcił im życie w przenośni i dosłownie. Zginął w 2023 roku eksplorując wulkany Japonii. 

 

Źródła Słonej Rzeki

 

Pewnie się zastanawiacie, co oznacza intrygująca nazwa Ojos del Salado. Według Wikipedii można ją przetłumaczyć jako „Źródła Słonej Rzeki”. Ojo to popularne w Chile określenie źródła wody, a sezonowa rzeka o nazwie Salado rzeczywiście na górze ma swój początek. To właśnie jej wysuszonym korytem wędrowała w 1937 roku pionierska polska wyprawa. 

 

Ale jest jeszcze inne, mnie osobiście bardziej przypadające do gustu wytłumaczenie nazwy - to „Słone Oczy” (ojos to oczy, a salado - słone). Chodzi o słonawe jeziorka, które znajdują się po obu stronach wulkanu, chilijskiej i argentyńskiej. Z góry mają one kojarzyć się z okularami albo z oczami. 

A skąd zatem w wielu źródłach określenie Nevado Ojos del Salado? Przydomek "nevado" oznacza śnieżną górę, co jest uzasadnione, bo rzeczywiście przez większą część roku wierzchołek wulkanu pokrywa biała czapa. Stąd właśnie konieczność zabierania na wyprawę raków, które w naszym przypadku przydatne wprawdzie nie były, ale sytuacja śniegowa może się się zawsze zmienić. 

 

Śnieżne pielgrzymy na drodze

 

Nie podlega dyskusji, że na tej wyprawie widoki są niezwykłe. Największe wrażenie robi przestrzeń - rozległy wysokogórski płaskowyż z wystającymi tu i ówdzie stożkami innych wulkanów. Większość z nich to sześciotysięczniki. Z kolei bliskie plany, czyli otaczające nas zbocza, tworzą księżycowy krajobraz kojarzący się ze zdjęciami z Marsa. 

Niesamowite są też pola penitentów, czyli tzw. śniegów pokutnych albo śnieżnych pielgrzymów. Nazwano je tak z racji podobieństwa ich smukłych, śnieżno-lodowych form do idących pod wiatr, pochylonych mnichów w długich habitach i szpiczastych kapturach. Bywa, że to naprawdę rozległe pola z tysiącami takich białych postaci, wyższych nawet od wzrostu prawdziwego człowieka.


Sam Ojos z daleka wydaje się niepozorny, a widoczna zygzakowata ścieżka do szczytu wróży błyskawiczne jego zdobycie. Nic bardziej mylnego. Przeciętne wejście od schronu Tejos na szczyt zajmuje od 8 do 11 godzin!  

 

- Wiele osób lekceważy Ojos, bo wydaje się łatwy, a wcale taki nie jest - mówią miejscowi przewodnicy. 

 

Wiem coś o tym, bo to właśnie na tym wulkanie zginął (zamarzł) w 2017 roku Polak, Janusz Koniak, którego wcześniej razem z kolegami uratowaliśmy na Denali. Opowiedziano mi też historię innego Polaka, poszukiwanego przez kilka dni. Aż w końcu okazało się, że po tym jak stracił orientację, znalazł się po stronie argentyńskiej. 

 

Większość problemów wynika z niedostatecznej aklimatyzacji i w efekcie - objawów choroby wysokościowej, a także z niedostatecznego wyekwipowania. Myślę przede wszystkim o odpowiednio ciepłych butach, ubraniach i rękawiczkach. Dlatego, jak wynika ze statystyk, szczyt zdobywa zaledwie 30 proc. tych, którzy na niego startują. Przy naszym ataku było to jeszcze mniej.

 

Zimno, wietrznie - jak na Evereście

 

Ekipy, na które natknęliśmy na Ojos, były iście międzynarodowe. Należała do nich duża grupa z Hondurasu, a także Argentyńczycy, Chilijczycy, Amerykanin i oczywiście Polacy. Z naszych rodaków spotkaliśmy znanego w górskim środowisku Tomka Kobielskiego, a także Ryszarda Pawłowskiego w zespole z Tomaszem Brylem. 

 

Christian, który był ich przewodnikiem, a zarazem szefem agencji, zgodził się zabrać nas na pace samochodu do Laguny Verde. Była to dla nas super okazja, aby przez jeden dzień się dotlenić (im niżej, tym łatwiej się oddycha), umyć i skorzystać z internetu. Na stokach Ojos sieci telefonicznej nie ma. Jedynym łącznikiem ze światem był dla nas satelitarny komunikator InReach. 

Kolejnej nocy wróciliśmy do góry, tym razem już po to, by atakować szczyt. Podejście było takie, na jakie się nastawiliśmy, czyli długie i żmudne. Wlekliśmy się z Kingą i Robertem noga za nogą, kilka razy zbaczając z mało wyraźnej ścieżki i przeklinając osypujący się żwir. Było cholernie zimno. Zresztą trudno, żeby było inaczej, skoro prognozy zapowiadały wiatr o sile 85 km/h i temperaturę odczuwalną minus 30 stopni Celsjusza. Dużo, ale mając na uwadze przewidywania na kolejne dwa tygodnie, i tak wyglądało na to, że wybraliśmy najlepszy pogodowo dzień. Może zabrzmi to paradoksalnie, ale podczas ataku szczytowego na wulkanie byłam niemal w tym samym zestawie ubraniowym jak na Evereście! Jedynie buty miałam ciut lżejsze (Scarpy Phantom Tech z wewnętrznym, ocieplającym botkiem). 

 

Sama na szczycie

 

Po dojściu do krateru z zalodzonym jeziorkiem skalisty szczyt wydawał się być już na wyciągnięcie ręki, chociaż w rzeczywistości trzeba było dodać kolejną godzinę zmagań. Przed nami rumowisko nieprzyjemnie ruchomych głazów, a na końcu stroma ściana o wysokości około 30 metrów. Moi współtowarzysze odpuścili i zawrócili, a ja zdecydowałam, że spróbuję. Widząc zjeżdżające na linie postaci, psychicznie było mi trochę łatwiej. Wkrótce okazało się, że to Rysiek z Tomkiem oraz Christianem, więc mogłam skorzystać z ich liny. 

 

Na oznaczonym metalowym prętem szczycie (6893 m n.p.m.) stałam zupełnie sama. Później okazało się że poza nami, czyli mną i kolegami, nikt tego dnia Ojosa nie zdobył. Dla Ryśka i Tomka był to szczególny wyczyn, bo stali się pierwszymi polskimi zdobywcami Wulkanicznej Korony Ziemi, a Ryszard Pawłowski dodatkowo najstarszym w świecie z takim tytułem.

 

Silne porywy przeszywającego zimnem wiatru sprawiły, że na wierzchołku spędziłam jedynie pięć minut. Nawet nie pomyślałam o zdjęciu, które by moje wejście dokumentowało. Na szczęście zrobiono mi je z daleka. Skupiłam się za to na widokach i poszukiwaniu potwierdzenia aktywności wulkanu. Jego ostatnia erupcja miała miejsce 1300-1500 lat temu. Jednak dowody że „żyje” w czasach współczesnych również można dostrzec. Od strony argentyńskiej, niby łatwiejszej ze wspinaniem, ale trudniejszej w logistyce, warto zobaczyć fumarole i wyczuć siarkowy odór.

 

Nalot z pustynnej soli


Minęły kolejne dwa dni i znów byliśmy w Copiapó. Po prawie dwóch tygodniach akcji górskiej można było zamienić kurtki puchowe na t-shirty, rzucić się na świeże owoce, a przede wszystkim zmyć nawet nie tyle brud, co wszechobecną sól. W Himalajach czy Karakorum miałam namiot oblepiony śniegiem, na Ojos del Salado również pojawił się na nim biały nalot - z pustynnej soli. 

 

Korona Wulkanów Ziemi 

 

Wykaz wulkanów podstawowych od najwyższego

 

Ojos del Salado (6893 m n.p.m.) - Andy - Ameryka Południowa

 

Kilimandżaro (5895 m n.p.m.) - Masyw Kilimandżaro - Afryka

 

Elbrus (5642 m n.p.m.) - Kaukaz - Europa (jednak zaliczany też do Azji)

 

Pico de Orizaba (5636 m n.p.m.) - Kordyliera Wulkaniczna - Ameryka Północna

 

Damavand (5610 m n.p.m.) - Góry Elburs - Azja

 

Mount Giluwe (4368 m n.p.m.) - Góry Bismarcka - Australia i Oceania

 

Mount Sidley (4285 m n.p.m.) - Executive Committee Range - Antarktyda


 

Wykaz wulkanów uzupełniających:

 

Etna (3357 m n.p.m.) - Masyw Etna - Europa (bez Kaukazu)

 

Brumlow Top (1586 m n.p.m.) - Barrington Tops - Australia


 

Informacje praktyczne

 

Dojazd

Dla większości osób bramą wjazdową do Chile jest lotnisko w stolicy kraju, Santiago de Chile. Bilet z Polski, na ogół z 1-2 przesiadkami, kosztuje 5-7 tys. zł (w obie strony). 

Następny etap to transport do odległego o 1000 km Copiapó. Najszybsza opcja to oczywiście samolot, zwłaszcza że ceny zaczynają się już od 25 dolarów  za lot (w jedną stronę) plus opłata za bagaż. Alternatywą jest przejazd tego odcinka autobusem (ok. 20-25 dolarów). To oznacza wprawdzie 11 godzin jazdy, ale można to zrobić w nocy. Zwłaszcza że autobusy dalekobieżne w Chile są bardzo wygodne (szerokie fotele rozkładane do pozycji półleżącej).

Ostatni odcinek, z Copiapó do Ojos del Salado (ok. 300 km) można pokonać albo wynajętym samochodem (koniecznie z napędem na cztery koła), albo transportem zamówionym w agencji organizującej wyprawy (auto z kierowcą).
 

Noclegi

W Copiapó w tanich i całkiem przyzwoitych hotelach za pokój zapłacimy około 30 dolarów. Na pustyni śpimy w namiotach - poza Laguną Santa Rosa, gdzie rozbicie kosztuje 15 dolarów, w innych miejscach opłat za biwakowanie nie ma. 

W trakcie wchodzenia na Ojos del Salado można korzystać z darmowych schronów (refugos): Murray (4500 m n.p.m.), Atacama (5200 m n.p.m.) i Tejos (5800 m n.p.m.). Trzeba jednak pamiętać, że łóżek w nich jest mało i często wszystkie są zajęte. 

 

Ważne

Ponieważ na półkuli południowej pory roku są odwrotne niż u nas, optymalny czas na wyprawy na Ojos del Salado to miesiące od listopada do marca. Przy wjeździe do Chile nie potrzebujemy wiz. Wspinaczka na Ojos nie wiąże się z żadnymi zezwoleniami, nie ma też obowiązku korzystania z opieki przewodnika.
W pełni profesjonalnie agencje działające na Ojos del Salado to: All Mountain (www.allmountain.cl) oraz należąca do wspomnianego w tekście Christiana High Mountainia (www.mountainia.com). Obydwie firmy mają dobre samochody, odpowiedzialnych przewodników, a także obozy rozbite przy Laguna Verde.
 

Koszt

Udział w zorganizowanej wyprawie, na której nie martwimy się już o dojazdy, namioty, jedzenie, to wydatek minimum 3,5-4 tys. dolarów na osobę, czyli ok. 15 tys. zł. W przypadku zdobywania góry na własną rękę, koszty są dużo mniejsze, ale ryzyko różnych problemów spore.

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 15/04/2025 17:43
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do