Reklama

Potrójna Korona: Historia Polki na Amerykańskich Szlakach Długodystansowych

Przedzierając się przez krzaki, zarastającą ścieżkę, płoszę jakieś zwierzę. Zatrzymuję się przestraszona i posyłam w głąb lasu snop światła. Ale nic nie widzę. Słyszę tylko, że to coś wspina się na drzewo. Wiewiórka czy niedźwiedź?

 

Potrójna Korona

 

Trzy główne amerykańskie szlaki długodystansowe: Appalachian Trail, Continental Divide Trail i Pacific Crest Trail tworzą Potrójną Koronę (Triple Crown of Hiking). Do przejścia jest razem 13 tysięcy km, 800 km do pokonania w pionie, a wszystko przez 22 stany. Dotychczas przejściem tych trzech szklaków może się poszczycić 430 osób, w tym 100 kobiet. Ja zamierzam być następną. Zaliczywszy w 2017 i 2018 roku Appalachian Trail i Continental Divide Trail, szykuję się do pokonania ostatniego ogniwa. Jeśli mi się uda, będę pierwszą osobą z Polski, która dokonała kompletnego przejścia trzech szlaków i nałożyła sobie na głowę upragnioną Koronę.

 

 

Magiczne słowo "Kanada"

 

Pacific Crest Trail, najłatwiejszy z nich, wiodący z Meksyku do Kanady przez pacyficzną strefę Kordylierów, zostawiłam sobie na koniec. Wiem, że jest najbardziej popularny, ale jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo.

 

Jeszcze zanim zacznę wędrówkę, znajdę się wśród innych hikerów. Spotykamy się wszyscy w słonecznym San Diego, u Trail Angela (szlakowego dobroczyńcy) Scouta. Poznałam go w czasie wędrówki Appalachian Trail. Wraz z żoną prowadzą dom otwarty dla wszystkich, którzy potrzebują pomocy w najbardziej stresującym momencie całego przedsięwzięcia, a więc dzień przed wyruszeniem. W ogrodzie stoją duże płócienne namioty, a trawnik jest wyłożony plastikową murawą. W garażu można dokonać ostatnich sprzętowych przygotowań, a na zewnątrz przetrząsnąć plecak pod okiem kogoś doświadczonego. Mój minimalistyczny plecak waży 5 kg, więc nie bardzo już jest co z niego wytrząsać. Ale są i tacy, którzy zapakowali wszystko, co przyszło im do głowy.

 

Nazajutrz, 3 maja wszyscy staniemy na granicy Kalifornii i Meksyku z nadzieją dotarcia, w ciągu kilku najbliższych miesięcy, do Kanady. „Kanada” to magiczne słowo, hasło wypowiadane czasem z dumą, a niekiedy z obawą. Po śniadaniu o 5 rano kilku wolontariuszy zawozi wszystkich startujących na początek szlaku. Meksyk znajduje się za wysokim płotem z blachy. Wycięto w nim mały kwadrat, tak byśmy mogli symbolicznie przełożyć rękę na drugą stronę.

 

Większość to młode osoby. Wielu trafiło tu za sprawą sławnego filmu „Dzika Droga”, który na szlak przyciągnął tysiące osób, stając się jego przekleństwem. Dlatego organizacja opiekująca się Pacific Crest Trail limituje pozwolenia na przejście, inaczej chętnych byłoby zbyt wielu. Ale i tak jest ich zbyt wielu. Przez pierwsze tygodnie codziennie spotykam kilkadziesiąt osób. Wieczorami przy szlaku powstają całe miasteczka namiotowe. Czuję, że ta droga dzika nie będzie.

 

 

Nie cierpię pustyni

 

Wszystkim wokół powtarzam: „nie cierpię pustyni”, mając w pamięci kurz i upał pustyni Nowego Meksyku, którą pokonałam w zeszłym roku na Continental Divide Trail. Wygląd tutejszej pustyni jest dla mnie zaskoczeniem, bo tak naprawdę nie jest ona wcale pustynią. Góry porastają ziołorośla, pachnące krzewy właśnie kwitną, więc w powietrzu unosi się słodki, miodowy aromat. Do tego brzęczą pszczoły. Nie brakuje cienistych zakątków nad strumieniami, są i lasy: dębowe oraz sosnowe.

 

 

Pasma Gór Nadbrzeżnych południowej Kalifornii ciągną się z północy na południe. Pomiędzy nimi leżą dość wąskie, płaskie doliny. Tutaj nie ma już tylu wonnych zielonych krzewów. Częściej spotyka się coś kolczastego. Jedynym fragmentem prawdziwej pustyni jest zachodni skrawek Pustyni Mojave, jednej z trzech pustyń południowego zachodu Ameryki. To jedyny płaski odcinek.

 

Następne dni są gorące. Na horyzoncie widzę wielkie kłęby szarych chmur, spowijających monumentalne granie. Jest tam zupełnie biało. To Sierra Nevada, z którymi teraz mam się zmierzyć.

 

Ale okazuje się, że nie tylko z nimi. Od początku wszystko idzie nie tak, jakby w tym roku wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Maj 2019 roku okazuje się być najbardziej deszczowym majem w historii szlaku, czyli od 1968 roku. Ciągle jest mokro, mglisto i wietrznie, a w wyższych partiach gór pada śnieg, co mnie bardzo martwi. Kiedy pewnego deszczowego popołudnia znużona i zmarznięta kulę się pod drzewem, opierając ramiona o uda, na nogach pojawiają się czerwone plamy i pęcherze wypełnione surowicą. Okazuje się, że mam uczulenie na pudle dog bush, endemiczną roślinę występującą na pogorzeliskach, o którą nieostrożnie się otarłam. Przyczepione do kurtki włoski tego paskudztwa wbiły się w skórę. 23 mile, które dzielą mnie od cywilizacji, pokonuję, płacząc i zaciskając zęby.

 

Nie cierpię śniegu

 

Dwa tygodnie później mam nową mantrę: „nie cierpię śniegu!”. Pokrywa śnieżna jest rekordowa, sięga 650 procent normy. Całymi dniami ślizgam się w trampkach, zapadam w śnieżnej brei i lodowym grzęzawisku. Żeby pokonać zaśnieżony szlak, trzeba wstać wcześnie. Jakaś grupa mija mój obóz o trzeciej nad ranem, omiatając namiot światłami czołówek. O czwartej jestem już na nogach. Przede mną Forrester Pass, najwyższy punkt Pacific Crest Trail, leżący na wysokości 4009 m n.p.m. Mokre buty zamarzają mi na nogach. Mam na sobie wodoodporne skarpetki, więc stopy są suche, lecz i tak szybko tracę czucie w palcach, a potem w całych stopach aż do kostek. Nie zdarza się to pierwszy raz, więc nie martwię się tym zbytnio. Wiem, że na szczycie będzie świeciło słońce.

 

Na razie panuje mrok, ale niebo szybko jaśnieje. Pojawia się blada łuna wschodzącego słońca i zabarwia drobne chmurki na pomarańczowo. Myślę o tym, jak malowniczo opiszę ten moment w przyszłym artykule o przejściu szlaku.

 

W oddali widać stromy żleb i poruszające się na nim w poprzek punkciki. Wyglądają jak zawieszone w przestrzeni. Przede mną idą cztery osoby uzbrojone w raki. Dogania mnie też para Francuzów, z którymi poprzedniego dnia przechodziliśmy przez wezbraną rzekę, trzymając się za ramiona.

 

– Przełęcz wygląda przerażająco – mówi Marie.

– Nie wiem jak to będzie – dodaje Julien.

 

Podejście jest bardzo strome. Nie dziwię się, że wszyscy kurczowo trzymają się czekanów. Słychać dźwięk raków wbijanych w lód. Moje raczki chrzęszczą, kiedy wsuwam stopy w zmrożone ślady. Nie dają takiego oparcia jak raki – nie mają przednich zębów, a kolce są krótkie i tępe.

 

Głęboko pod śniegiem znajduje się szeroka i wygodna ścieżka, ale odsłoni się ona dopiero za kilka tygodni. Ostatni fragment to nawis śnieżny, który trzeba ominąć, czepiając się wystających skał i lodu. Właśnie dlatego trzeba było zacząć tak wcześnie: trzeba tu dojść, zanim ten fragment zacznie się roztapiać.

 

Przeciwległa dolina jest już skąpana w słońcu, a śnieg zaczyna być grząski. Trzeba zejść, zanim zrobi się lawiniasto. Zejście to jednak w połowie zjazd. Nazywa się to „glissading”. Kiedy jest zbyt stromo, hikerzy zjeżdżają na tyłkach. Bezpieczny zjazd wymaga odpowiedniej techniki: trzeba tak manewrować nogami, żeby jechać prosto. Nigdy nie wolno zjeżdżać w rakach, bo można nimi o coś zaczepić i się zranić.

 

Nie cierpię chorób

 

Schodząc z gór na parking, by uzupełnić zapasy, biję się z myślami: czy powinnam przedzierać się dalej przez śniegi, ryzykując wypadek lub utonięcie w wezbranej rzece? Może lepiej będzie zrobić tzw. flip-flop, czyli zmienić kierunek wędrówki: pokonać bezśnieżną część szlaku i wrócić tutaj, kiedy warunki się poprawią? Decyzję odkładam na następny dzień.

 

Uczulenie minęło, ale to nie ostatnie kłopoty ze zdrowiem tego lata. Następnego dnia budzę się chora. Wiem co mi jest – zaraziłam się lambliami, pierwotniakami żyjącymi w zanieczyszczonej wodzie. Choroba wymusza blisko dwutygodniową przerwę w marszu. W tym czasie odbywam podróż autostopem na północ, a na szlak wracam w południowym Oregonie. Niestety, pozbawiona formy i słaba, wciąż łykająca antybiotyki.

 

Potrzebuję dwóch tygodni, żeby wrócić do żywych. Pogranicze Oregonu i Kalifornii jest męczące. Szlak nie przypomina poprzedniej „autostrady do wędrowania”. Ścieżki są kamieniste i strome, do tego bardzo zarośnięte. Systematycznie jednak zbliżam się do Sierry. Wciąż leży tu śnieg. Po burzach w Parku Narodowym Yosemite niebezpiecznie wzbierają strumienie. Napotkaną strażniczkę pytam o stan rzek, ale nie potrafi niczego powiedzieć. Każe mi za to wyciągnąć wszystko z plecaka. Robi uwagę, że w obowiązującej mnie w Sierrze niedźwiedzioodpornej beczce nie mieści mi się jedzenie. Ogląda moje pozwolenie.

 

– Co to za stan „slaskie”? – pyta, bo mam wpisane w adresie: województwo śląskie.

 

Strażnicy parków narodowych, nie przepadający za thru-hikerami, dopięli swego. Od 2020 nie będzie możliwy flip-flop w ramach permitu. Większość osób nie będzie więc w stanie ukończyć szlaku.

 

Codziennie pokonuję jedną przełęcz, a każda kolejna jest trudniejsza. Na Muir Pass (3644 m n.p.m.) panują warunki arktyczne. O zmierzchu docieram na Mather Pass (ok. 3700 m n.p.m.), ostrożnie stawiając stopy na niestabilnym piargu. Muszę omijać miejsca, gdzie zalega firn. W tym miejscu wydarzył się dzień później śmiertelny wypadek.

 

 

Nie cierpię wulkanów

 

Zdobyciem Glen Pass (3635 m n.p.m.) kończę środkowy etap flip-flopu. Autostopem wracam 1000 mil do Oregonu. Jego przejście zajmuje mi trzy tygodnie. Główną cechą krajobrazu są tu lasy i wulkany, należące do tzw. pacyficznego pierścienia ognia. Wędrówka po polu lawowym nie należy do przyjemności. Jak okiem sięgnąć, ciągnie się ciemnobrunatne pustkowie, a balansowanie na kamieniach spowalnia. Wulkany leżą w równym szeregu. Co dwa dni mijam kolejny, a każdy jest bardziej monumentalny od poprzedniego. Ich szczyty kryją się pod zwałami lodu, który wypływa z kraterów jak piana z kufla piwa.

 

Na tym etapie wszyscy są już zmęczeni, wszystkich coś boli. Chcą jak najszybciej skończyć, próbują robić jak najdłuższe dystanse. I ja jestem nieco zmulona. Dystans połykam automatycznie. Spotykam ponownie Marie i Juliena, razem idziemy oglądać turkusowe jeziorko. Julien ma kontuzję stopy, próbuję udzielić mu porad:

– Wiesz, naprawdę, miałam już chyba wszystkie możliwe kontuzje – przekonuję.

 

Waszyngton jest OK

 

Przez słynny Most Bogów na rzece Columbia – arcydzieło przedwojennej architektury, przechodzę następnego dnia. Zatrzymuję się na środku i przechylam przez barierkę, jak bohaterka „Dzikiej Drogi”, która tam kończy wędrówkę. Muszę przytrzymywać czapkę ręką, ale widok jest wspaniały. Moja podróż wszakże tutaj się nie kończy. Do końca zostało jeszcze 800 kilometrów.

 

Stan Waszyngton wygląda jak Alaska. W górnych partiach górskich grzbietów rosną charakterystyczne dla Dalekiej Północy modrzewie. O tej porze roku już żółkną. Chciałabym zostać tu dłużej, zejść z „autostrady”, pójść w inną stronę. Ale czuć, że idzie już zima, a ja mam zadanie do wykonania.

 

Dni są już tak krótkie, że wieczorem idę godzinę z czołówką. Gdzieś po lewej mam przepaść, ale tonie ona we mgle. Zimny tuman wciska się do ust, baterie słabną. Zaczyna padać.

 

Biwakuję na przełęczy Harts Pass, jest tam małe pole namiotowe i miejsce dla thru-hikerów. Rano wcale nie chce mi się wstawać. Namiot klei się od wilgoci, nie miałam go jak wysuszyć. Myślę, że szlak skończę następnego dnia – pozostało tylko 50 kilometrów. Kiedy wychodzę po siódmej, jest już zupełnie jasno. O 10.45 robię sobie przerwę. Chmury powoli się unoszą, widzę jak odsłaniają się zbocza głębokiej doliny, rozciągającej się dalej na północny wschód. Jest lesista, tylko na grzbietach wystają poszarpane skały. Kropelki rosy błyszczą w słońcu. Gdy siedzę, popijając wodę, nachodzą mnie wyrzuty sumienia. Czy nie powinnam jednak skończyć już dziś? Dać z siebie wszystko ostatni raz?

– Wiem, że moi koledzy skończą dzisiaj, dlaczego ja mam czekać do jutra? – biję się z myślami.

 

Postanawiam dojść do granicy tego wieczoru. Będzie to oznaczało jeszcze jeden wieczór z czołówką. I to, że nie zobaczę końcówki.

 

 

Ostatni etap

 

Ostatnie sześć mil szlaku biegnie przez las, w dolinie. Jest zupełnie ciemno, prześwity zdarzają się rzadko. W pewnej chwili w chmurach coś pęka i księżyc zalewa dolinę perłową poświatą. Widać zarys przeciwległego zbocza. Gdzieś w pobliżu słychać hukanie sowy. Przedzierając się przez krzaki, zarastające ścieżkę, płoszę jakieś zwierzę. Zatrzymuję się przestraszona i posyłam w głąb lasu snop światła. Ale nic nie widzę. Słyszę tylko, że to coś wspina się na drzewo. Wiewiórka czy niedźwiedź? Idę dalej.

 

Granica pojawia się nagle i niespodziewanie. Światło czołówki pada na słupek graniczny, jest pomalowany srebrną farbą. Obok stoi monument, na nim zaczepione dwie nieruchome flagi, jedna w paski i gwiazdki, druga z czerwonym liściem. Kanada. Jest 11 września, godzina 21.24.

 

Klepię pomnik i wydaję z siebie tryumfalny okrzyk. Wyciągam z plecaka koronę, którą sama zrobiłam jeszcze w domu ze złotego papieru. Muszę złączyć trzy części w całość, zanim założę ją na głowę. Symbolizuje trzy lata wysiłku i wielkiej determinacji. Właśnie wygrałam z górami, ze szlakiem i sama ze sobą. Korona jest moja!

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Korona jest moja!".

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01/2020

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 28/01/2025 08:29
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do