Z Martyną Wojciechowską rozmawia Magdalena Przysiwek.
Skrzyczne to Twoja ulubiona góra w Polsce. Co jest wyjątkowego w tym niewielkim szczycie w Beskidzie Śląskim, że skradł Ci serce?
Jako dziecko spędzałam czas na nartach i wędrówkach w Tatrach. Bukowina Tatrzańska i Zakopane to esencja mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Później trafiłam w spokojniejsze i mniej skomercjalizowane Beskidy. Wtedy zakochałam się w Skrzycznem. Nie zliczę, ile razy byłam na szczycie.
Ważnym elementem mojej miłości do tego miejsca są ludzie, z którymi się przyjaźnię. Zawsze zatrzymuję się w opalanym piecem kaflowym, drewnianym domku moich przyjaciół. Spędzałam już tam czas, zanim zostałam mamą, a także wczesne dzieciństwo Marysi, gdy w nosidełku lub na sankach zabierałam ją na Skrzyczne. Dziś ma prawie 18 lat.

Sylwestra też najczęściej spędzałam na tej górze, wchodząc na skiturach do schroniska, żeby zobaczyć panoramę o północy. Mam tyle wspaniałych wspomnień, niesamowitych spotkań z ludźmi i ciepłych myśli, że Skrzyczne ma szczególne miejsce w moim sercu.
Przeczytaj nowe e-wydanie Magazynu Na Szczycie
Jak to się stało, że ze Skrzycznego trafiłaś na Everest? Co było pomiędzy Beskidem Śląskim a Himalajami?
Skrzyczne było dla mnie bardzo dobrym miejscem treningowym - do wchodzenia i wbiegania zarówno w lecie, jak i zimą. Pomiędzy wyprawami na szczyty górskie, zaliczanymi do Korony Ziemi biegałam m.in. w Beskidach, w Tatrach, ale też w Karkonoszach. W okolicach Karpacza są naprawdę świetne warunki do kondycyjnych przygotowań.
Twoje początki w mediach to świat motoryzacji. Jak to się stało, że poszłaś w stronę gór? Ta górska miłość rozkwitała powoli?
Polskie góry zawsze były dla mnie ważne, ale motoryzacja była w moim życiu, odkąd pamiętam. Wychowałam się w warsztacie samochodowym mojego taty, regulując gaźniki i wymieniając z nim klocki hamulcowe. Kiedy miałam 10 lat powiedziałam, że zostanę wyścigowym kierowcą motocyklowym. Skończyłam 17 lat, zdałam egzamin na prawo jazdy, a chwilę potem zrobiłam sportową licencję wyścigową i rajdową. Z czasem zrozumiałam jednak, że mimo pasji nie mam wielkiego talentu do motorsportu. Niedługo po starcie w Rajdzie Dakar w 2002 roku dostałam propozycję wyjazdu na Mont Blanc. Wejście na szczyt było momentem absolutnego zachwytu, ale też trochę żalu, że nie trafiłam w te wyższe niż góry w Polsce wcześniej. Zrozumiałam, że już nie motorsport, tylko chodzenie po górach będzie tym, w co się zaangażuję.
Nigdy też nie straciłam miłości do nurkowania i próbowania innych sportów ekstremalnych, próbowałam wielu dyscyplin, nawet skoków spadochronowych. Moje różne fascynacje szły równolegle. Ale to góry są esencją mojego życia. Stojąc na szczycie zawsze warto pamiętać, że jesteś w połowie drogi. Że potrzebujesz siły i energii, żeby wrócić. Dopiero na dole, w bazie możesz mówić o pełnym sukcesie. Wspinanie w górach najwyższych, ale też nurkowanie głębokie, to spotkania z samym sobą, z własnym limitem i ograniczeniami. Tam nie możesz się poddać, zrezygnować, bo to oznacza śmierć. Ta świadomość sprawia, że często uruchamiają się w tobie pokłady psychicznej odporności i zapasy energii, o których wcześniej nie miałeś pojęcia. Dopiero tam dowiedziałam się, na jak wiele mnie stać, również w wymiarze symbolicznym.
W 2004 roku w wypadku samochodowym zginął mój przyjaciel, umarł mi na rękach, a ja złamałam kręgosłup. Lekarze twierdzili, że nie odzyskam pełnej sprawności. Wolę życia dały mi wtedy góry i marzenie o górach wysokich, a właściwie o tej najwyższej z nich. Szukając celu i sensu wiedziałam, że muszę spojrzeć dalej, skupić się na czymś znacznie większym niż niepewne jutro. Potrzebowałam przesunąć swój horyzont. To właśnie wtedy, w szpitalnych salach, między kolejnymi zabiegami i bolesnymi rehabilitacjami postanowiłam, że zdobędę Mount Everest. Wtedy też bardzo intensywnie i świadomie zajęłam się projektem Korona Ziemi.
Pomysł realizacji Korony Ziemi wpadł Ci do głowy właśnie wtedy, czy tlił się już wcześniej, a wówczas jedynie wybrzmiał?
Miałam już za sobą Mont Blanc i Kilimandżaro. To były oczywiście dwa najłatwiejsze technicznie szczyty, o ile o jakimkolwiek górskim szczycie można tak powiedzieć, bo żadnej góry nie można lekceważyć i na każdej można stracić życie. Temat Korony Ziemi się przewijał, ale nie był sformalizowany. Dopiero w 2004 roku postanowiłam go zrealizować – zdobyć odpowiednią wiedzę, poprawić wydolność, nabyć umiejętność planowania wypraw, zbierania zespołu, żywienia i świadomie przygotować się do zdobywania gór wysokich. Po wypadku, w najgorszym, także psychicznie, momencie mojego życia, szukałam jakiegoś symbolu, który będzie początkiem mojego drugiego życia. Tak wtedy czułam. Ocalałam z wypadku, w którym mogłam zginąć. Wtedy zadecydowałam, że pójdę inną drogą i że będę żyła inaczej niż dotychczas.

Przesunięciem horyzontu było dla Ciebie postawienie sobie celu, który według lekarzy był niemożliwy do zrealizowania?
Mam taką naturę, że im częściej ktoś mi mówi, że coś jest niemożliwe, tym bardziej czuję się zmotywowana, żeby to zrobić. Mimo trzykrotnych urazów kręgosłupa, poważnych wypadków i chorób, które według lekarzy, z którymi rozmawiałam, powinny wykluczyć mnie z aktywnego życia i uprawiania sportów, na mnie działało to niezwykle motywująco. Chciałam udowodnić sobie i całemu światu, że dam radę. Akurat ja zawsze hartowałam się w ogniu. Im więcej pojawiało się różnych trudności, tym bardziej chciałam przesunąć ten mój horyzont i zrobić to, co innym wydawało się niemożliwe.
Na przedramieniu mam wytatuowane koordynaty ważnych dla mnie miejsc symbolizujących to, co niemożliwe, m.in. mety Rajdu Dakar. Przejechanie go przez młodą kobietę z Polski wielu osobom wydawało się niemożliwe, a jednak do mety dotarłam. Czy góry wysokie, na które wspinałam się w ramach projektu Korona Ziemi. Często towarzyszyło mi poczucie niedowierzania ze strony wielu osób. A okazywało się, że w moim organizmie drzemią spore możliwości i to niemożliwe stawało się realne. Oczywiście brzmi to „ot tak, po prostu”, ale prawda jest taka, że trzeba ciężko pracować nad kondycją i techniką, nie poddawać się mimo przeszkód, zbierać na to wszystko środki i współpracować z ludźmi. Bez wsparcia wielu osób dookoła to by nie było możliwe.
Uważasz, że hasło „niemożliwe nie istnieje” da się odnieść do wszystkich ludzi na świecie?
Spotkałam wiele osób i zyskałam bardzo dużo dowodów, że ludzie potrafią wyrosnąć ponad ograniczenia własnego organizmu i ponad okoliczności, w których się urodzili i żyją. W programie „Kobieta na krańcu świata” wielokrotnie pokazywaliśmy historie osób, które pozornie nie miały szans, żeby osiągnąć to, co osiągnęły. Jak choćby Alfonsina Maldonado z Urugwaju, która w wyniku głębokiego poparzenia straciła rękę, a świetnie jeździ konno i wystartowała w paralimpiadzie. Jennifer Bricker-Bauer z USA, która urodziła się bez nóg, rodzice ją porzucili, a ona została zawodową gimnastyczką, czy Bośniaczka Maja Kazazic, cudem ocalała z wojny w byłej Jugosławii i okaleczona w wybuchu bomby. Dzisiaj żyje pełnią życia i inspiruje innych do działania.

Natomiast nie jest to z pewnością teoria przekładalna na każdego człowieka. Rodzimy się z innymi predyspozycjami, kompetencjami. Wychowujemy się w innych rodzinach, dostajemy różne wsparcie i możliwości doświadczania, eksperymentowania, ale też popełniania błędów. Nie dla każdego na świecie wszystko jest możliwe. Ale wciąż uważam, że zbyt wiele osób rezygnuje ze swoich marzeń dlatego, że ktoś im powiedział, że to niemożliwe, że im nie wypada albo dlatego, że boją się porażki lub oceny innych. Nawet jeśli to słowo „niemożliwe” potraktujemy umownie, to jestem przekonana, że ludzie często mają w sobie większe możliwości, niż myślą.
Uważasz, że kolejnym hamulcem może być poczucie bycia niewystarczającą? Na Twoich koszulkach widnieje napis „I am Enough.” Czym jest ta idea?
Hasło „I am Enough” wzięło się z poczucia bycia niewystarczającą, które towarzyszyło mi przez większość życia. Od najmłodszych lat słyszałam, że czegoś nie mogę robić, bo jestem dziewczyną. Kiedy powiedziałam, że chcę być kierowcą wyścigowym – wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można być kierowczynią – zostałam wyśmiana i usłyszałam, że to niemożliwe, bo „dziewczynki przecież nie ścigają się w zawodach”. Bunt i potrzeba udowodnienia, że dam radę, napędzały mnie przez lata. Na szczęście miałam rodziców, którzy zawsze byli dla mnie wsparciem i zapewne to dało mi ogromną siłę. Wychowywałam się głównie w męskim otoczeniu, przepełnionym adrenaliną, porównywaniem się i rywalizacją. Odkąd pamiętam, byłam feministką i chciałam przekonać wszystkich, że dziewczyny mogą robić to, co mężczyźni tak samo dobrze – a czasem nawet lepiej. I że takie sztuczne różnicowanie co możemy, co wypada, a co nie, jest pozbawione sensu.
Wiele razy przebijałam szklany sufit, najpierw w tym „męskim świecie” motoryzacji, a później też jako osoba medialna. Dziś unikam sformułowań, że coś jest „męskie”, a coś „kobiece”, ale faktycznie sporty, które uprawiałam, były zdominowane przez mężczyzn. Zrozumiałam, że kobiety od najmłodszych lat uczy się posłuszeństwa, bycia grzecznymi i miłymi. Im więcej kobiet z podobnym do mojego podejściem spotykałam na swojej drodze, tym bardziej czułam, że warto się wspierać i pokazywać tę drogę innym. Wiesz czym jest syndrom oszusta? To myślenie, że jest się mniej mądrym, czy mniej kompetentnym, niż jest się naprawdę. Niestety syndrom oszustki znacznie częściej dotyczy kobiet i to nawet wśród tych, które osiągnęły niezwykle dużo w swoich dziedzinach. Zastanawiają się „czy to na pewno jest miejsce dla mnie, czy zrobiłam już wystarczająco dużo?”. Możesz mieć za sobą pasmo sukcesów zawodowych i świetne wyniki, a i tak wracają myśli typu: „kiedy ktoś się zorientuje, że nie nadaję się na to stanowisko?”. Ja sama przez lata czułam, że muszę starać się dużo bardziej, żeby dostać te same szanse co mężczyźni.
Na szczęście młode pokolenie kobiet się zmienia. Moja córka nie jest skażona takim myśleniem. Przyznaję, że jako mama włożyłam w to dużo pracy. Ale ona mieszka w Warszawie, żyjemy w pewnej bańce, mam tego świadomość. Dlatego z wielką czułością myślę o wielu dziewczynkach, które mieszkają w innym środowisku, mają marzenia, chociażby dotyczące gór wysokich, a ich otoczenie różnie na to reaguje. Mogą czuć się niewystarczające. Chciałabym, żeby uwierzyły w siebie i spróbowały w tym szalonym świecie być sobą.
Uważam, że w młodym pokoleniu to przekonanie nie jest już tak zakorzenione, ale nadal pokutuje wśród mojego czy Twojego pokolenia. Można coś z tym zrobić?
Te młode kobiety, które marzą o różnych niestandardowych rzeczach, nadal bywają sprowadzane przez otoczenie do konkretnych ról w życiu. W sportach outdoorowych istnieje mylne przeświadczenie, że kluczowa jest siła fizyczna. Oczywiście warto pracować nad kondycją, ale wiadomo, że kobieta nie osiągnie takiej siły mięśni co mężczyzna. Jednak to nie stricte siła fizyczna decyduje o sukcesie, rozumianym jako osiąganie zamierzonych celów. Ważna jest wydolność, którą my kobiety potrafimy świetnie wypracować oraz psychika i umiejętność długiego znoszenia dyskomfortu. Te zasoby wyrównują szanse w outdoorze.
Czy na swoich wyprawach czułaś, że dzięki psychice te szanse są wyrównane?
Byłam na wielu wyprawach, gdzie obiektywnie byłam najsłabszym ogniwem w sensie fizycznym, do tego kobietą i to często najmłodszą. Wydawało się, że będę spowalniać grupę, po czym okazywało się, że ci, którzy włożyli nieprawdopodobnie dużo pracy na przysłowiowej siłowni, w trudnych warunkach nie zawsze byli w stanie udźwignąć obciążenie psychiczne. Albo brakowało im determinacji i koncentracji. Jestem przekonana, że za sukces w dużej mierze odpowiada właśnie psychika. I to nie tylko w sporcie.

Podczas wyprawy na Everest także czułaś różnice w traktowaniu ze względu na płeć?
Czasem czułam się traktowana protekcjonalnie. Pomijając już uwagi na temat wyglądu czy „kobiecej roli” na wyprawach, która miałaby polegać na gotowaniu, a ja akurat tego nie potrafię i nie chcę robić, jest to deprymujące i podcina skrzydła. Potrafię tworzyć idee, skupiać wokół nich ludzi i doprowadzać do ich realizacji w wielu wymiarach, np. organizacyjnym czy finansowym.
Byłam liderką tego projektu, bardzo się zaangażowałam w organizację, więc czułam, że to niesprawiedliwe, gdy mówiono, że zorganizował i zapłacił za to TVN, a Szerpowie wnieśli mnie na szczyt. Postrzegano mnie jako amatorkę, która nagle postanowiła się wspinać. Ludzie nie zadają sobie trudu prześledzenia, co robiłaś wcześniej, jaki miałaś background, jak się przygotowywałaś. Dla wielu osób byłam pańcią z telewizji, która nagle wymyśliła sobie zdobywanie najwyższych wierzchołków na siedmiu kontynentach.
Najwięcej merytorycznych porad i pomocy uzyskałam od osób z górskiej elity. W kompletowaniu Korony Ziemi i organizacji tych wypraw, najbardziej wsparł mnie śp. Artur Hajzer, wybitny himalaista, twórca projektu Polski Himalaizm Zimowy. Ale też pomogli mi Krzysiek Wielicki czy Piotrek Pustelnik. Natomiast najbardziej krytykowali mnie ci, którzy nie mieli w górach imponujących osiągnięć lub wręcz w ogóle w nich nie byli. Nauczyło mnie to, że muszę się liczyć ze zdaniem kompetentnych osób, na których mi naprawdę zależy, a opiniami „kanapowych dyskutantów” po prostu się nie przejmować i robić swoje. Choć, przyznam, nie jest to łatwe.
Wystawienie się na świecznik i na to ocenianie dokłada trudności?
W przypadku Everestu chcieliśmy wszystko zorganizować sami, zebrać polski team zamiast kupowania miejsca na komercyjnej wyprawie. Szukałam więc sponsorów nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich uczestników. Z własnych środków nie było mnie wtedy stać na takie wyprawy. Ale gdybym mogła decydować, to nie chciałabym się wspinać za pieniądze sponsorów. Bo to wiąże się z oczekiwaniami i oczywiście też presją zdobycia szczytu, najlepiej jeszcze konkretnego dnia, żeby pasowało do planów promocyjnych firmy. Serio, ludzie mają takie pomysły. To dodatkowe obciążenie i czasami może popchnąć wspinaczy do ekstremów. Bo mając świadomość, że możesz już nigdy więcej nie pojechać na taką wyprawę, niektórzy przekraczają granice, które grożą utratą zdrowia lub wręcz życia.

Teraz mam szczęście od blisko dziesięciu lat pracować z marką Jack Wolfskin. I jestem bardzo wdzięczna mojej wilczej rodzinie za to, że mam wolność i ogromne wsparcie na wielu poziomach współpracy. To wyjątkowy partner, także dlatego, że ta marka outdoor ma w DNA i pracują tam wyłącznie ludzie zakochani w outdoorze, którzy rozumieją specyfikę bycia w terenie. Dzięki tej współpracy poczułam czystą radość robienia różnych, czasem szalonych rzeczy. Super, gdy to bycie w naturze odbywa się bez napinki i udowadniania czegokolwiek. I z Jack Wolfskin tak właśnie jest.

Twój projekt MŁODE GŁOWY również dotyczy presji prowadzącej do różnych szkodliwych zachowań. Młodzi mierzą się dziś z ogromną presją wyglądu i oceny. Jaki jest koszt bycia sobą w dzisiejszym świecie?
W moim pokoleniu temat zdrowia psychicznego był bagatelizowany. Możemy mieć mylne przeświadczenie, że to wymysł dzisiejszych czasów i młodym ludziom „poprzewracało się w głowach”. Ale te problemy były zawsze, tylko maskowane na różne sposoby, np. poprzez alkohol. Przyspieszenie związane głównie z rewolucją technologiczną, które nastąpiło pomiędzy moim pokoleniem a pokoleniem mojej córki, jest niespotykane w historii świata. Żyjemy dziś w świecie pełnym presji, która odbija się na zdrowiu nas wszystkich. Kiedyś porównywaliśmy się do osób z naszej klasy czy podwórka, dziś do ludzi z całego świata. Internet pełen jest idealnych, ale nierealnych i sztucznie wykreowanych obrazów, przez które młodzi czują się niewystarczający.
Mam wrażenie, że w tym wszystkim utraciliśmy coś szczególnie ważnego, czyli relacje, kontakt z ludźmi z szeroko rozumianej rodziny, która pomagała radzić sobie z trudnościami. Dlatego problemy psychiczne są dziś tak widoczne. W Polsce więcej dzieci umiera w wyniku samobójstw niż w wypadkach czy na skutek chorób. Zastanówmy się, dlaczego dzieci chcą, ale nie mają siły dalej żyć? Dotyczy to także wielu osób starszych oraz tzw. ludzi sukcesu, którzy np. w sporcie poddawani są ogromnej presji. Konsultacje z psychologiem czy z psychiatrą to wciąż temat tabu, a system opieki jest niewydolny. Specjalistów psychiatrii dziecięcej jest za mało. Dlatego tak ważne jest, żeby skupić na profilaktyce.
Chciałabym jako Martyna Wojciechowska, ale też powołana przeze mnie Fundacja UNAWEZA i projekt „MŁODE GŁOWY. Otwarcie o zdrowiu psychicznym”, zachęcić do szukania wspólnego języka między pokoleniami i normalizowania mówienia o zdrowiu psychicznym. Dajemy młodym głos, ale też dostarczamy konkretne narzędzia w postaci różnych działań edukacyjnych. Nasz program profilaktyczny dla szkół podstawowych i ponadpodstawowych dociera do ponad miliona dzieciaków i naprawdę działa. Zdrowie psychiczne jest podstawą, fundamentem i nie ma ważniejszego tematu do zaopiekowania. Dlatego tak bardzo się zaangażowałam w działania na tym polu.
Pobyt w górach może być narzędziem wspierającym zdrowie psychiczne?
Oczywiście! W ramach naszego darmowego programu profilaktycznego dla szkół, który obejmuje różne obszary zdrowia psychicznego, jeden z bloków wyjaśnia, dlaczego mózg potrzebuje ruchu. Dziś wyjście w teren jest elementem różnych terapii. Ale chciałabym, żeby było stosowane częściej, ponieważ może być game changerem dla zdrowia psychicznego. Regulowanie emocji poprzez kontakt z naturą, może być jednym za sposobów wspierania psychiki. Nie chodzi o wielkie sportowe osiągnięcia, ale o sam ruch. Kiedy mam trudny życiowy moment, bycie w terenie, w górach, uspokaja mnie. Badania potwierdzają zbawienny wpływ aktywności na świeżym powietrzu na naszą głowę. Dlatego wędrówki, spacery, rower, bieganie, itd., powinny być włączone do narodowego programu ochrony zdrowia.
Dla mnie esencją dbania o moje zdrowie psychiczne jest wyjazd do Szczyrku i wejście na Skrzyczne. Zawsze działa! To moje bezpieczne miejsce, w którym ładuję baterie. Oczywiście sam ruch nie zastąpi psychoterapii, jeśli jest potrzebna. Po prostu dbanie o głowę powinno być tak naturalne jak chodzenie do stomatologa czy innego specjalisty. Nie wolno bagatelizować poważnych problemów, czasem trzeba skorzystać z porady psychiatry i się tego nie wstydzić. Sama mam takie doświadczenia i mówię o tym głośno. Miałam poważną depresję, której wtedy nikt nie nazwał. Żałuję, że nie wiedziałam, jak lepiej zadbać o swoją psychikę, bo oszczędziłabym sobie i moim bliskim cierpienia. Natomiast regulacja naszych emocji poprzez bycie w outdoorze jest po prostu niezwykle ważna. I wszystkim to bardzo polecam.
Warto zatem pokazywać młodemu pokoleniu, jak ważna jest rola ruchu w naturze.
Miałam taką wizję, że zarażę moją córkę ideą wspinaczki. Kiedy miała 3 lata, dostała linę, buty i kask. Wszyscy wujkowie, czyli też wybitni himalaiści trenowali z nią i miała naprawdę dobre wyniki, świetnie się wspinała. Spędziłyśmy mnóstwo czasu w górach, nie tylko polskich, ale też np. w Dolomitach na via ferratach. Dla mnie to była cudowna forma rodzinnego spędzania czasu. Ale chyba trochę przesadziłam z częstotliwością, a może presja była jednak za duża, bo pewnego dnia powiedziała, że już nie chce się wspinać i żebym sama sobie jeździła w góry. (śmiech) Ale to co Marysi zostało na całe życie to radość z bycia w terenie. Kontakt z naturą to także jej sposób na regulowanie emocji.
Wynika z tego, że trzeba znaleźć tę swoją aktywność, która daje nam prawdziwą radość.
Ze wspinaczki nici, ale wspólne wędrówki nam zostały. Razem też nurkujemy i spędzamy czas na nartach, razem skakałyśmy ze spadochronem. W wielu sportach jest już lepsza ode mnie i taka zamiana ról też jest świetna. Rodzic może przyznać, że już nie nadąża za swoim dzieckiem. I to może dotyczyć różnych dziedzin życia. W ogóle uważam, że wychodzenie z roli takiego wszechwiedzącego opiekuna, ex cathedra i pozwalanie dziecku, żeby nas czegoś uczyło, opowiadało nam świat jest wspaniałe. Przyznanie się, że czegoś nie wiemy, nie odbiera nam prestiżu bycia rodzicem. Po prostu pokazuje, że jesteśmy bardziej ludzcy, umiemy przyznać się do błędu i tym samym dajemy dziecku przyzwolenie na popełnianie błędów. A bez doświadczania i popełniania błędów nie mamy szansy stać się ludźmi odważnymi.
Początkowo to my pokazujemy dzieciom świat, ale z czasem zaczynają się inspirować, np. znanymi osobami. Wiele osób inspiruje się Tobą. A Ty kim się inspirujesz? Słyszałam, że w tym gronie jest Wanda Rutkiewicz.
Wanda Rutkiewicz od zawsze była moją wielką inspiracją. Jako dziecko poznałam ją, bo była klientką w warsztacie samochodowym mojego taty, kiedy ścigała się w rajdach, o czym niewiele osób pamięta. Wspaniale się wspinała. Dokonała rzeczy przełomowych dla himalaizmu i kobiet we wspinaczce, organizując kobiece wyprawy w czasach, gdy było to zupełnie wywrotowe. Jako pierwsza osoba z Polski zdobyła Mount Everest w 1978 roku, potem K2. Dla wielu była to trudna do przełknięcia pigułka goryczy, że „baba ich wyprzedziła”. Do dziś imponują mi jej niezłomność i determinacja.

Inną ważną dla mnie osobą jest Elżbieta Dzikowska, którą nazywam moją podróżniczą mamą. Jej program „Pieprz i wanilia”, który tworzyła z Tonym Halikiem, był oknem na świat. Pamiętam jak jako dziecko siedziałam wpatrzona w telewizor i dzięki nim oglądałam te najdalsze krańce świata. Myślę, że wtedy już zakiełkowało we mnie małe marzenie o życiu pełnym przygód i byciu podróżniczką jak Elżbieta. Zresztą i w górach, i w różnych dyscyplinach, którymi się zajmowałam, jest wiele wspaniałych kobiet.
Na przykład w trakcie pracy dla National Geographic miałam przyjemność poznać Jane Goodall. Zawsze mówiłam, że jak dorosnę, to chcę być taka jak ona. W głębokich latach 60. wyjechała do Afryki badać szympansy. Nie była naukowczynią, a zrewolucjonizowała świat nauki. Jako młoda osoba postanowiła pójść za swoim wielkim marzeniem. Jest źródłem inspiracji nie tylko dla mojego pokolenia.
Jednak największy wpływ na moją górską drogę miał Artur Hajzer. Ponadprzeciętny człowiek, który jako młody chłopak dołączył do świata największych tuzów himalaizmu. Był partnerem Jerzego Kukuczki. Miał niesamowite zdolności organizacyjne. Był moim przyjacielem, trenerem, mentorem, wsparciem w wielu wymiarach, zawdzięczam mu bardzo dużo. I jestem przekonana, że gdyby nie Artur, nie zdobyłabym Korony Ziemi.
Nazwałaś swoją fundację UNAWEZA, co z języka suahili oznacza „możesz”. Czy powstała jako wypadkowa tych wszystkich elementów, o których rozmawiałyśmy?
Bezpośrednią inspiracją do powstania fundacji było poznanie mieszkającej w Tanzanii Kabuli, która dzisiaj jest moją przybraną córką. Zawsze byłam zaangażowana w działalność na rzecz innych osób, ale po tym wypadku samochodowym w 2004 roku miałam poczucie, że to, że ocalałam to jakiś rodzaj długu do spłacenia wobec świata. Od tamtej pory bardzo dużo pracowałam na rzecz różnych organizacji pożytku publicznego. Aż w końcu założyłam własną. Samo słowo „unaweza” usłyszałam właśnie od Kabuli i oznacza ono „you can”, czyli trochę innymi słowy „niemożliwe nie istnieje”.
Kabula w pełni wykorzystała szansę, którą dał jej los. Właśnie skończyła swoje wymarzone studia prawnicze na Uniwersytecie w Aruszy. W przyszłości chce zajmować się prawami człowieka. Jest osobą z albinizmem, co w Afryce Wschodniej może oznaczać wyrok śmierci. W Tanzanii, w turystycznym kraju, w XXI wieku niektórzy ludzie wierzą, że z części ciał osób z albinizmem można produkować magiczne eliksiry i amulety. Kabula miała kilkanaście lat, kiedy została napadnięta we własnym domu i odrąbano jej maczetą rękę. Jako osoba z albinizmem, ale też niepełnosprawnością ruchową i bardzo słabym wzrokiem, nie chodziła do szkoły. Tymczasem robi tak wiele niesamowitych rzeczy, a ma, wydawałoby się, ograniczone możliwości fizyczne i środowiskowe.

Z kolei do stworzenia projektu MŁODE GŁOWY zainspirowała mnie moja córka Marysia. Dużo rozmawiałyśmy o tym, jak wygląda temat zdrowia psychicznego wśród młodych ludzi w Polsce i poczułam, że trzeba działać. Dzisiaj moją najważniejszą misją, poza byciem mamą, jest praca w fundacji i na rzecz innych osób. Moje światy się przenikają, bo program „Kobieta na krańcu świata” łączy się z działalnością fundacji, która często wspiera jego bohaterki. Robię też filmy dokumentalne, piszę książki, ale wciąż mam czas na swoje outdoorowe aktywności, na bycie w górach, pod wodą i na krańcach świata. Natomiast à propos Kabuli, co ciekawe, jej ulubionym miejscem w Polsce są góry.
Ma swoją ulubioną górę?
Oczywiście Skrzyczne! (śmiech) Ale byłyśmy też razem w Tatrach w Dolinie Pięciu Stawów, gdzie spędziłyśmy noc. Była zachwycona przestrzenią. Kocha góry, bo jak sama mówi: „ze szczytu góry twoje słowa niosą się dalej”. A ona, ze swoim bagażem doświadczeń, ma co powiedzieć światu. I wykorzystuje to w dobrym celu.
Sprawdź najnowszą kolekcję FLOWLINE od Jack Wolfskin!
Jack Wolfskin Merino Longsleeve 100% czysta wełna merynosowa. Koszulka z długim rękawem z wełny merynosowej MERINO LONGSLEEVE to idealna podstawa stroju na zimne dni. Miękka przędza wełniana naturalnie reguluje temperaturę ciała i jest przyjemna w noszeniu. Oprócz doskonałych właściwości regulacji wilgoci oraz termoregulacji, materiał ma działanie antybakteryjne, więc ogranicza powstawanie nieprzyjemnego zapachu. Bezszwowa dzianina gwarantuje jeszcze większy komfort noszenia. Cena: 449,99 zł
Tekst ukazał się w wydaniu nr 08/2025.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie